Jestem matką-masochistką. Zamiast siedzieć spokojnie w domu, ja zabieram swoje dzieci w miejsca publiczne. I co gorsze dla niektórych, pojawiamy się także w tych miejscach, które nie są specjalnie przeznaczone dla dzieci.

Byliśmy już w muzeum, które jakoś przetrwało ślizganie się na papciach, gdy pani nie patrzyła. Odwiedzamy basen i bawimy się też na głębokiej wodzie, choć niektórzy próbują tam wtedy pływać. Bywamy w kościele i nikt nie protestował, gdy nieco młodsza Lenka chodziła dookoła i głośno komentowała „A czym ten ksiądz tak macha?” (chodziło o kadzidło).

A ostatnio nawet pojawiliśmy się w RESTAURACJI. Zabraliśmy dzieci w miejsce pełne ludzi, w którym zazwyczaj robi się jedno: napełnia mianowicie brzuchy. Pech chciał, że trafiliśmy do lokalu, w którym „kącik dla dzieci” projektował ktoś, kto nie ma dzieci. Był w nim stolik, krzesło i połamane kredki. Wszystkie, co do jednej. Dla każdego rodzica, który musi czekać ze swoimi maluchami w restauracji dłużej niż kwadrans, każda minuta dłuży się w nieskończoność. I wtedy zrobiłam coś karygodnego. Niewybaczalnego. Dałam dziecku telefon żeby obejrzało sobie bajki.

Naprawdę, byliśmy dyskretni. Tym razem nie śpiewała na cały głos „Mommy finger, mommy finger” razem z piosenką. Włączyła sobie spokojną bajkę i oglądała. Może tam i wydobywał się jakiś głos z telefonu, ale na pewno cichszy niż rozmowy innych wokół. Pech chciał, że przy kolejnym stole siedział ktoś, kto dziesiątki lat temu miał chyba styczność z dziećmi. Nie minęło kilka minut (Lenka cały czas oglądała bajki, które wyrodna matka jej włączyła) gdy nagle usłyszałam, że do mojej córki odzywa się sąsiadka ze stolika obok:

– Mogłabyś wyłączyć te bajeczki, tutaj się je, a nie ogląda. Dzieci w ogóle nie powinny oglądać bajek, bo się oczy psują.

Lenka spojrzała na mnie niepewnie. Już, już zaczęła odkładać telefon (po co ja ją dobrze wychowałam?..), kiedy odezwała się we mnie lwica:

– Dziękuję za troskę, a czy pani dźwięk przeszkadza?

– No nie… tylko kto to widział w restauracji oglądać bajki.

– To proszę uprzejmie pilnować swojego talerza, a jeśli ma pani jakieś zastrzeżenia, to zwracać się do mnie, a nie do dziecka. – odpowiedziałam, dziękując Bogu, że kelner właśnie przyniósł parujące dania.

Słyszałam jeszcze, jak pani komentuje swojemu towarzyszowi, że kiedyś to dzieci się bawiły, a nie bajki oglądały. Ale już nie reagowałam, choć miałam ochotę powiedzieć, że dawniej restauracji nie było, tylko bary mleczne.

A ja jednak przypadkowym wychowawcom mojej córki mówię zdecydowane „Nie!”. Przecież doskonale wiem, że z nadmiaru bajek nic dobrego nie wynika. Może ta pani nie wiedziała, że kontroluję, co robi moja pięciolatka i też dbam o jej zdrowie. Mój sprzeciw budzi tylko to, iż nie życzę sobie, aby ktoś wychowywał mi dziecko i strofował je, choćby nawet zrobiła coś złego! Ja rozumiem troskę i cieszy mnie, że reagujemy, gdy dziecku dzieje się krzywda. Oczywiście, trzeba być czujnym, bo rodziców-wariatów, chcących wyrządzić dzieciom krzywdę nie brakuje.

Ale trzeba rozróżnić tę troskę ją od bezsensownego, domorosłego wychowawstwa, które niektórzy wciąż chcą stosować na cudzych dzieciach, bo ich własne już dawno wyrosły. Nieraz widziałam, jak obcy ludzie karcą obce dzieci, żeby nie wchodziły do kałuż czy nie biegały tak szybko. I to nieśmiertelne, skierowane ZAWSZE do dziecka: „Gdzie masz czapeczkę?”. Niektórzy za bardzo biorą sobie do serca powiedzenie „Mama nie wychowała, to ulica wychowa”…

Przepraszam, ze mną to nie przejdzie. Może nie jestem nieomylna i popełniam błędy, ale jedynym momentem, w którym chcę usłyszeć upomnienie od obcego człowieka jest chwila, w której będę robić dziecku krzywdę. Nie protestowałabym też, gdyby ktoś ochrzanił mi dziecko, jeśli rzuciłoby się na kogoś z pięściami czy sypnęło piaskiem w oczy. Ale takie rzeczy nam się nie zdarzają. Jako matka ciągle gryzę się w język, bo czyjś maluch zwyczajnie przegina. Ale kim jestem, żeby go strofować? Kto dał mi takie prawo? Od czego ma rodziców? Jeśli ich nie słucha to, mnie, obce, chyba tym bardziej zagra na nosie.

Kiedy ktoś ochrzania moje dziecko, to działa to na mnie jak płachta na byka. Niezależnie, czy ma rację, czy nie. Zawsze to łatwiej uderzyć w dziecko. Jeśli ktoś atakuje moje metody wychowawcze, zawsze się bronię. Ale jak obroni się dziecko? Ma tylko nas. Skoro postanowiłam zostać rodzicem, to tak jakbym złożyła przysięgę „Wychowam”. Uwierzcie mi, wychowam!