Kiedy pewnego dnia przeczytałam histeryczną wiadomość jednej matki, zaczynającą się od słów: „Nie zabijajcie mi dziecka!” myślałam, że jej problem nigdy nie będzie mnie dotyczył. Mama, wkurzona do granic możliwości, wylewała bowiem swoje żale na to, że chcąc skonsultować swoje dziecko ze specjalistą, musi czekać pół roku na wizytę.

Pierwsza myśl: to chyba jakieś jaja, pewnie znowu medialna prowokacja i pompowanie balonu. Albo histeryczka, przesadza. Akurat… Szybko przekonałam się, że matka miała nie tyle rację, co cholerną rację. Bo sama niedawno poległam w walce z systemem zdrowia w Polsce.

Pierwsze starcie z nim mieliśmy tuż po narodzinach Antka, kiedy okazało się, że niemowlak musi zasięgnąć porady neurologa ze względu na pewne dolegliwości. Gdy roztrzęsiona (jak się później okazało, niepotrzebnie…) obdzwoniłam przychodnie i szpitale, wszędzie słyszałam to samo: „Wizyta za pół roku”. Protesty nic nie dały, bo w każdym miejscu kazano mi się cieszyć, iż mam skierowanie z napisem „pilne”. Inaczej wizytę mielibyśmy jesienią. Szczęka opadała mi coraz bardziej, aż w końcu musiałam zebrać ją z podłogi i wpadłam na pomysł wizyty prywatnej. Genialne, co? Może dla stałych bywalców przychodni takie rozwiązanie byłoby oczywiste, ale ja, nie korzystająca z usług NFZ praktycznie nigdy, a przelewająca na jego poczet kilkaset złotych miesięcznie, miałam prawo myśleć, że w razie choroby jestem chroniona. Naiwna…

Prywatny neurolog był miły do bólu (za marne 100 zł) i od razu wysłał nas do państwowego szpitala, w którym pracuje. Miejsce jakoś znalazło się błyskawicznie po jednym telefonie lekarza (koszt telefonu: 29 groszy), a badania dziecko ma w cenie ubezpieczenia. Przeżywam szok, ale pozytywny.

Po odebraniu wyników odetchnęłam z ulgą, ale okazało się, że nie na długo, bo wkrótce znowu trafiliśmy do szpitala. Zwykłe przeziębienie okazało się paskudnym wirusem, o którym opowiedziałam wam już kilka dni wcześniej (RSV – wirus, który zafundował mojemu synowi trawający ponad tydzień koszmar).

Zawsze bałam się szpitala i słusznie, bo to właśnie tutaj poczułam się jak w prawdziwym piekle. Dosłownie. Bo wyobraźcie sobie: sala ok. 20 m2. W nim 3-4 dzieci, wszystkie w pokaźnych łóżeczkach. Do każdego malucha doczepiony jakiś rodzic, najczęściej matka, więc łącznie 8 osób na tak małej przestrzeni. Klimat w sali nie dość, że grobowy (każda matka umiera ze strachu i ze zmęczenia), to jeszcze tropikalny. Kaloryfery grzeją jak szalone – wiem, to środek zimy, ale nie jestem pewna, czy 29 stopni Celsjusza sprzyja zdrowieniu. Wszędzie roznosi się zapach… nie, nie leków. Śmieci. Kosze zapchane do granic możliwości (w końcu to cztery niemowlaki!). Nie to, że nikt nie sprząta: personelu jest tak mało, że zwyczajnie nie nadążają. Na podłodze paprochy i kurz, a pomiędzy tym wszystkim matki próbujące ułożyć się do snu. Te bardziej obyte ze szpitalem inwestują w leżaki plażowe (tak!) albo karimaty. Te, które myślą, że lada dzień ich wypiszą, montują prowizoryczną leżankę z koców albo śpią na krześle. Jeśli już jakieś mają: dla mnie w pierwszym dniu pobytu zabrakło. Zresztą o prawdziwym spaniu nie ma tu mowy – ten pobyt to czysta wegetacja, odliczanie godzin do rana i minut pomiędzy kolejnymi zakrztuszeniami mojego niemowlaka, porami posiłków, wolnej toalety. Bo na tą trzeba się niemal zapisywać – na oddziale jest tylko jedna łazienka i nie ma mowy o pobycie dłuższym niż 3 minuty…

I tylko jedno powstrzymywało mnie od tego, żeby się załamać albo zabrać dziecko i wyjść tak, jak stoimy: ludzie. Nie tylko inne matki, które wspierają się w niedoli tak silnie, że zapominają, co je dzieli na co dzień. To przede wszystkim lekarze i pielęgniarki, którzy muszą dzień w dzień przychodzić w miejsce, z którego ja miałam ochotę uciec po godzinie. Nie mam pojęcia, dlaczego tak wiele ciepłych słów usłyszałam od nich, skoro z daleka widać, że na pewno się na tym nie wzbogacają. Nie mam pojęcia, dlaczego nie czuć od nich powiewu rutyny, smrodu przyzwyczajenia. Są zmęczeni, ale zawsze otwarci. Może nie mogą poświęcić ci tyle czasu, ile potrzebujesz, ale wykorzystują każdą minutę, aby pomóc nie tylko dziecku,  ale też ich matce. Bo ja wiem, że to dziecko cierpi najbardziej, ale kto pomyśli o słabym, przerażonym rodzicu, który nie miał nawet szkolenia z pierwszej pomocy, a który na swoich barkach dźwiga cierpienie dziecka?! Ja nie załamałam się tylko dzięki lekarzom, pielęgniarkom, położnym – każdego dnia dawali mi nadzieję i wkładali w głowę pozytywne myśli. Zabronili płakać, bo dzieciom to nie pomaga. To dzięki nim zrozumiałam, że matki nie mogą mieć łóżek, bo każde łóżko dla matki to miejsce zabrane choremu dziecku. Cholernie profesjonalni i cholernie niedoceniani – przez swoich szefów, dyrektorów, ministerstwo. Próbują pozostać Ludźmi (tak, przez duże „L”) w systemie, który traktuje pacjentów , rodziców i personel medyczny gorzej niż zwierzęta.

Bo do cholery jasnej: mam wrażenie, że w Polsce system leczenia to system uśmiercania. Przychodnie mają zdaje się jasny przekaz: nie przyjmujcie chorych, niech sami padną. W szpitalach wyleczą cię z jednego, ale przez nieludzkie warunki bytowe wpędzą w coś innego (Antka w biegunkę, mnie w nerwicę). Gdyby nie lekarze i pielęgniarki, którzy kompensują przerażające braki systemowe swoim profesjonalizmem, chyba sama skończyłabym u psychiatry (prywatnie – na NFZ terminy za rok)…

Jeśli macie jakieś szpitalne, medyczne przeżycia – piszcie. Dajcie znać, jak jest w waszym mieście. Bo my, matki, musimy trzymać się razem w tym koszmarze, jaki nam, rodzicom, funduje system zdrowia!