Czasem lepiej nie myśleć, szczególnie, kiedy jest się matką. Czasem nawet marzę o tym, żeby na chwilę zapomnieć, jak to jest być matką… Ale niestety wiem, nawet aż za dobrze.

Ta myśl dopada mnie podczas wizyty u hematologa – towarzyszę koleżance i jej dziecku. U nich rutynowa kontrola. Dziecko radzi sobie świetnie, biega, szaleje. My jakby nieco gorzej. Ona co chwilę zasłania twarz włosami, przeciera ręką czoło. Znam ją – wiem że próbuje powstrzymać łzy. Ja już dawno znalazłam lepszy sposób – udaję, że ktoś do mnie dzwoni i wychodzę na pół godziny, żeby chociaż przez chwilę nie patrzeć na te dzieciaki w maseczkach, które chronić mają je przed światem, choć one niczego bardziej na świecie nie pragnęłyby, niż go poznać.

Wokół nich inne matki, w większości robią dokładnie to samo, co my: udają. Rozumiem je – w końcu jestem matką. I po raz pierwszy od urodzenia dziecka tego żałuję – ciężar macierzyństwa w takich chwilach mnie przeważa. Wychodzę stłamszona, starsza o dekadę, przygarbiona. Mój wzrok jeśli spotka się ze wzrokiem mijanej kobiety mówi jedno: „Wiem, co czujesz!”. Staram się  im nie przyglądać, choć one wydają się szukać mojego wzroku, a ich spojrzenie mówi dokładnie to samo, co moje: „Wiem, po co tu jesteś i jestem z tobą!”.

Po drodze mija nas mnóstwo matek – wykończonych porannym wstawaniem, badaniami, odbieraniem wyroków albo dobrych wiadomości. Te ostatnie męczą chyba najbardziej, bo ulga jest cięższa niż bezustanny strach. Mijając je chciałabym choć na chwilę wziąć od nich ten kamień i pomóc go dźwigać, bo wiem, co czują – jestem przecież matką!

Potem już do końca dnia jestem potwornie słodka dla swojej córki i pozwalam się wykorzystywać. Nagle przypominam sobie, że kiedy byłam w ciąży napisała do mnie koleżanka z opisem choroby jej dziecka. Zwykły wirus, ale skończył się w szpitalu. Poświęcam pół godziny, żeby odszukać tę wiadomość i czytam ją ponownie. Z linijki na linijkę coraz większa gula w gardle, coraz bardziej oczy zachodzą mgłą. Nie wiem, co jej odpisałam, muszę sprawdzić. Sprawdzam.

Nie mogę uwierzyć w to, co wtedy napisałam – czytam to jak kiepską powieść, którą zaraz wrzuca się do kosza. Komentuję jej opowieść jednym suchym zdaniem, marnym pocieszeniem, żeby nie przesadzała, bo to zwykły wirus, i dalej streszczam swoje ciążowe dolegliwości. Nic dziwnego, że wkrótce potem nasze drogi się rozeszły – teraz już wiem, dlaczego.

Nic a nic wtedy nie zrozumiałam z tego, jak wielkim lękiem chciała się wtedy ze mną podzielić. Teraz ten strach siedzi mi na karku, mimo że widmo szpitala dla Lenki jest nierealne. Kilka minut potrzebnych na przeczytanie jej maila wystarczyło, a nawet mniej – już po pierwszej linijce wiem, co czuje, bo jestem przecież matką! I dokładnie to powiedziałabym jej teraz.

I jestem nią też wtedy, gdy patrzę na tragedię syryjskich potopionych dzieci z pustymi oczami, ciałami bezwładnymi jak woskowe lalki, gdy przypadkiem trafiam na takie zdjęcia, szukając w Internecie czegoś zupełnie innego. I trzaskam komputerem, bo to jedyne co mogę zrobić. I pierwszy raz w życiu boję się wejść do pokoju córki, bo wiem, co czują matki, które chciałyby zajrzeć, jak ich dziecko śpi, a nie mogą. I chyba pierwszy raz w życiu mam wyrzuty sumienia, że mam kogoś, komu nocą zawsze wyłazi spod kołdry stopa i czeka, żeby ją przykryć.

Niektórzy mówią, że urodzenie dziecka nic w życiu nie zmienia, ale to największe kłamstwo jakie słyszałam.

Sumą wszystkich strachów jest właśnie troska o dziecko – nie znam większego lęku niż wtedy, gdy ona staje w trudnych sytuacjach, a ja patrzę, jak sobie poradzi. A największy jest wtedy, gdy uświadamiam sobie, ile jeszcze przede mną…