Wielu rodziców boi się szczepionek. Wielu odczuwa też niechęć do antybiotyków. Znam sporo osób, które ratują się w chorobach ziołami i starymi, „babcinymi” sposobami. I osobiście ani jednej, która stosowałaby homeopatię.

Zanim zaczęłam pisać, poczytałam co nieco o tym, co tak naprawdę kryje się w tych tajemniczych, małych pudełeczkach, które można zobaczyć na aptecznych półkach. I cóż, powiedzieć, że kryje się tam totalnie NIC będzie chyba dobrym stwierdzeniem…

Leki homeopatyczne bazują bowiem na substancjach, które w większych stężeniach spowodowałyby uszczerbek na zdrowiu. Ale zgodnie z zasadą „podobne leczy podobne” (czyli leczmy się tym, co nas zatruło), mała ilość tych substancji jest zdrowotna. W lekach homeopatycznych minerały, substancje pochodzenia roślinnego czy zwierzęcego (np. wydzieliny z owadów…)  rozcieńczone są do tego stopnia, że leczą. NIBY.

Bo to słowo jest tu jednak kluczowe, bowiem produkty homeopatyczne nie są wystarczająco przebadane pod kątem ich skuteczności. Słowem: mogą zadziałać… ale nie muszą. Poza tym lek homeopatyczny jest dobierany pod pacjenta i jego dolegliwości, co oznacza, że na jednego zadziała, na innego nie… Osobiście nie wierzę, że dwie krople wyciągu z tojadu rozcieńczone w litrze wody (takie to są stężenia…)  jest w stanie komukolwiek pomóc. Ale jeśli ktoś chce pić wodę z nienamierzalną cząstką substancji czynnej i wierzyć, że mu to pomaga – to już jego sprawa, na co trwoni kasę.

Przestaje jednak to już być tylko jego sprawa gdy chodzi o dzieci. Otóż przed kilkoma tygodniami kompletnie wstrząsnęła mną historia, że dwuletnie dziecko zmarło na skutek stosowania leków homeopatycznych, które zalecił rodzicom pseudo-doktor. Najgorsze, że ratunek był na wyciagnięcie ręki, bo choroba była stosunkowo prosta – chodziło o zwykłe zapalenie uszu.

Nie mieści mi się w głowie, że w XXI wieku, w cywilizowanym kraju (Włochy) dzieci umierają przez głupotę własnych rodziców… którzy w sumie nie mieli złej woli. Jeśli jednak myślicie, że w mojej opinii to ich tłumaczy, to szybko wyprowadzam was z błędu. Moim zdaniem NIC nie tłumaczy średniowiecznego podejścia rodziców, którzy kwestionują dziesiątki lat badań nad medykamentami, antybiotykami czy szczepionkami (dziecko nie było też na nic szczepione), żeby zaufać nieprzebadanej, niesprawdzonej, szarlatańskiej metodzie. Wszystko to przypomina mi sprawę sprzed lat, gdzie znachor spod Nowego Sącza każe matce poić niemowlę kozim mlekiem… i ona to robi. Jak mawiał doktor Strosmajer „gdyby głupota mogła latać, unosiłaby się nad ziemią jak gołębica”.

Strach przed antybiotykami, chorobami czy szczepionkami zaczyna ostatnio przybierać formę paniki. Rodzice bojąc się, że zaszkodzą dziecku wybierają znachorskie metody. A tymczasem mówi się, że homeopatia nie może zaszkodzić – może co najwyżej nie pomóc. A tu okazuje się że owszem, może nawet uśmiercić – bo homeopatia w rękach idioty może stać się śmiertelnym narzędziem. Nie mogę pojąć, jak niektórzy rodzice mogą robić ze swoich dzieci króliki doświadczalne i wciąż smarują urazy kończyn gęsim smalcem, który poleca im wiejska znachorka. I jak mogą „leczyć” swoje dziecko wodą ze śladowym wyciągiem jakiegoś zioła, który szumnie zwie się homeopatią.

Niestety, nikt nie uczy nas jak być rodzicem. Ale na pewno każdy powinien wziąć sobie do serca zasadę wszystkich lekarzy: „Po pierwsze nie szkodzić”. Jeśli chodzi o zdrowie moich dzieci to nigdy nie ufam swojej intuicji. Wyłącza mi się, gdy dziecko zaczyna wyglądać niewyraźnie. Pakuję wtedy torbę i biegnę do lekarza. Ufam mu, bo nie mam innego wyjścia. On chociaż ma dyplom na ratowanie mojego dziecka – a mnie nikt takiego jako rodzicowi nie dał. Homeopatię, ziołolecznictwo i znachora mogę testować na sobie, a moje dziecko oddam w rękę medyków gdy zajdzie taka potrzeba. Bo nie chcę, aby potem, na starość, leczyło mnie jakąś tam homeopatią. Bo równie dobrze może mnie włożyć do pieca na trzy zdrowaśki wierząc, że to wypędzi chorobę.