Czy tego chcemy, czy nie, nadeszła pora podsumowań. Koniec starego roku, początek nowego… nowe postanowienia, plany i nadzieje. 

Ale wiecie co w tym wszystkim jest najgorsze? Że ten stary rok jeszcze niedawno był całkiem nowy.  Miałam się wziąć w garść z tym, co mi się wcześniej nie udało. Zrealizować postanowienia, być bardziej zorganizowaną i lepszą wersją siebie. I nawet pod niektórymi względami mi się to udało. Ale pod innymi… znów sobie udowodniłam, że moja mocna wola jest bardzo słaba. Niespełnione plany przejdą sobie na następny rok. Może taka ich rola – mają być wiecznie niespełnione? 

W sumie to nie wierzę w noworoczne postanowienia. Ale wierzę w to, że każda chwila jest cenna i jeśli mi na czymś zależy, to najgorsze co mogę zrobić, to odkładać to na wieczne nigdy.

Kiedyś miałam czas, żeby odkładać na jutro. Dziś, kiedy na pokładzie mam dwoje dzieci mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że macierzyństwo nadało mojemu życiu tempa. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie czekam na styczeń, żeby wystartować z nowymi planami, ale działam tu i teraz.

Bo powiedzcie tak szczerze. Wierzycie w to, że w nowym roku wstąpi w was nowa energia? Guzik prawda. Jeśli nie masz jej teraz, co się zmieni za miesiąc? Ubędzie Ci obowiązków, roboty, przybędzie godzin na dobę? Jeśli jest coś, o co warto walczyć, zacznij to robić już teraz. 

Zauważyłam – choć w sumie Ameryki nie odkryłam – że u nas, kobiet, w noworocznych postanowieniach królują te, które dotyczą naszego wyglądu. I nie ma w tym nic dziwnego.

Codziennie przeglądamy się w lustrze jakieś kilkanaście razy, potem jeszcze w witrynie sklepowej i w przedniej kamerce smartfona.

Choć możemy się zarzekać, że tak nie jest, wygląd jest dla nas mega ważny. Potrafimy się zamartwiać cellulitisem, fałdką na brzuchu, za małym biustem i za grubym udem. I wydaje nam się, że jak poprawimy to, tamto i siamto to już za chwilę, za jeszcze jedną poprawkę, będziemy szczęśliwe.

Często sobie myślę, że gdyby ktoś oddał mi ten czas, który poświęciłam na roztrząsanie mankamentów mojej urody i rozmyślanie nad kompleksami, to miałabym spokojnie parę lat życia gratis.

Oczywiście nie ma nic złego w dążeniu do bycia lepszą wersją siebie, ale trzeba uważać, bo to łatwo wymyka się spod kontroli. Bo nie umiemy cieszyć się małymi rzeczami i niewielkimi postępami. Zamiast tego odkładamy szczęście na potem. Założę strój kąpielowy, jak pozbędę się blizn na brzuchu. Umówię się na randkę, jak uda mi się zrzucić parę kilo. Zacznę wychodzić do ludzi, jak już będę się dobrze czuła w swoim ciele.

A jak już jesteśmy przy planowaniu, to pewnie te z was, które śledzą mnie na Instastories, zauważyły, że ostatnio częściej można mnie spotkać na siłowni.

Trochę to zasługa zbliżających się, 5-tygodniowych wakacji na Florydzie, a trochę zegarka, który od jakiegoś czasu na filmikach możecie dostrzec na moim nadgarstku.

Smartwatch Fitbit Versa 2, bo o nim dzisiaj mamy sobie porozmawiać, mam od jakiegoś czasu i kiedy pobrałam do niego aplikację złapałam się za głowę. Za mało śpię (ale mi odkrycie), znowu piję za mało wody i zdecydowanie powinnam popracować nad aktywnością fizyczną (okazuje się, że bieganie od zmywarki do pralki, to jednak nie to samo… chociaż można się lekko zdziwić, kiedy nagle zegarek podliczy ci ilość kroków, jakie robisz w ciągu dnia i okazuje się, że jesteś długodystansowcem).

Postanowiłam sobie, chociaż pora była nieszczególna – żadnego nowego roku, nawet nowego miesiąca – ot, środek szarej jesieni, że zadbam o swoje zdrowie i zdrowie swojej rodziny. Zaczęło się od walki o poprawę odporności, potem postanowiłam powalczyć z własnym wewnętrznym leniem. Zegarek sportowy tylko motywuje mnie do działania.

Dlaczego akurat ten? Po pierwsze – producent zapewnia, że zegarek pomaga wykształcić zdrowe nawyki i zachęca do spędzania czasu bardziej aktywnie. Pomyślałam, że brzmi idealnie na moją nową drogę życia. 😛 

Nie obiecywałam sobie złotych gór, po prostu – chciałam się lepiej zorganizować i wprowadzać małymi kroczkami duże zmiany. I po jakimś czasie korzystania z tego zegarka mogę się już z wami podzielić moimi wrażeniami.

Ten smartwatch sprawdza ile kroków robię dziennie i mnie nie zawodzi. Kontroluje, ile czasu spędzam aktywnie i przypomina o ruchu, kiedy za dużo czasu spędzam siedząc na tyłku ( taaa, jasne. Bo akurat czasu na siedzenie to mam bardzo dużo). To mi ułatwia sprawę, bo ja nie muszę się na tym skupiać.

Miłą niespodzianką był też dla mnie fakt, że wyświetlacz włącza się sam, kiedy podnoszę rękę, żeby sprawdzić godzinę.

No i najważniejsze – taki sam zegarek, tylko model dedykowany dla dzieci, ma Lenka. Chciałam, żeby zdrowe nawyki wprowadzać razem i chyba pierwszy raz obu nam idzie nieźle. Nie macie pojęcia, jak bardzo ją cieszy sprawdzanie ile kroków zrobiła już danego dnia. Przez jakiś czas miałyśmy nawet taką małą rywalizację i codziennie sprawdzałyśmy, która z nas zrobiła od rana do wieczora więcej kroków. Nie macie pojęcia, jak pilnowała, żeby przypadkiem nie przegrać.

Zegarki są zaskakująco lekkie więc, żadna z nas nie marudzi. Zwłaszcza, że jak na takie maleństwo, zegarek ma mnóstwo akcesoriów przydatnych do pracy, zabawy i ćwiczeń, odmierza puls, potrafi nawet monitorować fazy snu. Szczerze mówiąc, jak o nim czytałam, to wyobrażałam sobie, że będzie sobie trochę ważył. A tu taka niespodzianka. Jest naprawdę lekki.

A na deser dwie rzeczy, które mnie podobają się najbardziej. Zegarek po zintegrowaniu z telefonem, wibruje, kiedy ktoś do mnie dzwoni. Mogę nawet zobaczyć, kto dzwoni i szybko zdecydować czy szukać telefonu w przeogromnej torebce, czy jednak oddzwonię później.

Może na moim mężu ta funkcja nie zrobi wrażenia, ale dla mnie-kobiety, to funkcja, którą bardzo sobie cenię. Bo ile razy zdarzyło się wam „zgubić” telefon we własnej torebce? No właśnie. O tym mówię.

W zegarku Fitbit Versa 2 jest jeszcze jedna ciekawa funkcja. Na początku nie bardzo wiedziałam co to właściwie jest to inteligentne budzenie, obiecywane przez producenta. Już wiem. Zegarek może budzić swojego właściciela delikatną wibracją. I chociaż na początku sama nie dowierzałam i na wszelki wypadek, testując tę funkcję, nastawiłam też budzik, okazuje się, ze smartwatch daje radę.

I najfajniesze – przy tych wszystkich ”bajerach”, bateria trzyma nawet 6 dni. A to też, przyznacie chyba, całkiem imponujące.

A na koniec, choć może od tego powinnam zacząć, moim skromnym zdaniem, zegarek jest po prostu ładny. Bo nie czarujmy się. Żadna kobieta nie będzie nosić brzydkiego zegarka nawet jeśli ten jest najcudowniejszym brzydkim zegarkiem na świecie. Smartwatche do tej pory jakoś średnio mnie przekonywały, a ten pasuje mi w dni, kiedy nosze dżinsy i tshirt i wtedy, kiedy wolę się ubrać bardziej elegancko. Jak chcę odmiany to zmieniam pasek i gotowe.

Zresztą… akurat to czy Wam się podoba same możecie ocenić po zdjęciach. 

Artykuł powstał w ramach współpracy z Fitbit