Przed nami najgorszy dzień w roku. Już teraz, w lutym, jestem przekonana, że gorszego nie będzie. Zeszłoroczne wspomnienia do tej pory wywołują u mnie dreszcze.

Walentynki…

…dzień, który spędziłam poza domem. Coś mnie podkusiło i wybrałam się tego dnia na miasto. Idę sobie spokojnie, a tu zza rogu wypada jakiś gość. Biegnie, pędzi, włos rozwiany, poły płaszcza powiewają na wietrze, okulary zaparowane. No leci ewidentnie do mnie! Rany boskie, myślę, czy to ukryta kamera czy zaczynam mieć początki demencji? Może to jednak mój mąż?.. Ale nie. Staję jak wryta, nie wiem, uciekać czy go łapać. Facet już, już prawie mnie dopada, gdy z drugiej strony coś mnie trąca i prawie ryję nosem w bruk. Dzięki temu uniknęłam zderzenia z gościem, ale nie z brukiem. Zbieram więc zęby z chodnika i kątem oka widzę, że tym czymś, co mnie potrąciło, była baba. Facet nie leciał do mnie, ale do baby, a baba leciała do faceta. Ja z kolei leciałam na glebę. Baba czymś ostrym, co trzyma w ręce, zadziera mi rajstopy. Patrzę, czy to maczeta czy parasolka. Mylę się – to róża. Bardzo czerwona i bardzo długa. Baba i facet odchodzą szybciej niż ja dostrzegam rozmiar szkód – potargane rajstopy i brudny płaszcz. Róża ciągnie się za babą, łodyga trze o bruk, prawie słyszę zgrzytanie. A nie, to ja zgrzytam – zębami, ze złości.

Polski Horror Show, czyli dlaczego kocham Walentynki

Nagle przypominam sobie – to Walentynki! Przez chwilę waham się, czy iść dalej czy pędzić do domu przygotowywać kolację pełną afrodyzjaków, ale idę dalej. Nie zrażam się. Oglądam sobie wystawy. Albo ja po spotkaniu zaślepionych zakochanych widzę wszystko na czerwono i jednak mam jakiś mały wylew, albo faktycznie każda witryna różowo-purpurowa. Wszystko w serca i róże. Rozumiem księgarnia: romanse się sprzedają, to nic, że są sprzed kilku sezonów – mają nową opaskę, wściekle różową z napisem „miłość”. Rozumiem odzieżowe: trochę bielizny z gratisami – podkoszulkiem z napisem „aj low ju”. Rozumiem spożywczaki, sklepy z pamiątkami… Ale dlaczego sklep przemysłowy postanowił wystawić nagle wszystkie swoje produkty w kolorze czerwonym?! Czy Domestos, ścierki zdzieraki i szczoty ryżowe przydają się w Walentynki? Może to jednak był sklep dla sadomasochistów?.

Nagle dźwięk telefonu. A nuż mąż przypomniał sobie o tym wyjątkowym dniu. Ale nie – to wiadomość sieciowa. Za marne 2,44 ustawią mi melodię na czekanie. Do wyboru mam: „Klaun zakochany klaun” albo „Anna Maria”. Nie wybieram żadnej. Za chwilę dzwoni do mnie Mama i pyta, czemu nie odbieram szybciej bo ona musi słuchać klauna. Dziwne. Cóż, w końcu Walentynki.

Wchodzę do księgarni, bo przypominam sobie, że mam kupić kartkę na urodziny Babci. Obracam wszystkimi sześcioma stojakami i przed oczami migają mi na przemian: serca, róże, złote obrączki, misie z balonikami i cherubinki. Tak, cherubinki też czerwone, w sumie przypominają diabełki. Im szybciej obracam tym bardziej robi się czerwono. W końcu dociera do mnie, że kartki dla Babci nie znajdę. Nie w Walentynki.

No to wejdę do kwiaciarni, kwiatki Babci kupię. Taaa, akurat, wejdę. Tłum jak na koncercie Bibera. Cisnę się do środka i szukam frezji. Babcia najbardziej lubi frezje. Nie widzę. Nie ma też gerbery, lilii i eustomy. A co jest? RÓŻA! Wszędzie czerwono! Pytam kwiaciarki o inne kwiaty. Niby zajęta wiązaniem złotej wstążki na metrowej łodydze (różanej), ale mimo wszystko zerka na mnie. Jej uniesiona brew mówi wszystko. Wycofuję się odprowadzana litościwym spojrzeniem klientów mówiącym: „Biedna, jej nikt nie kocha”.

Postanawiam wracać tramwajem. Czekając na niego liczę, ile osób jednak mnie kocha. No, może nie jest szaleńczo zakochanych, ale jednak kocha. Wychodzi parzyście, damsko-męsko, nie jest źle. Pocieszona wsiadam do tramwaju. Ledwo. Ludzi niewiele, ale większość miejsca zajmują torby z serduszkami, wściekle czerwone balony i… róże. W sumie więcej róży niż ludzi. Chyba każdy trzyma po dwie. Dziwne. Ale cóż, Walentynki, święto zakochanych, może są tacy, co mają serce pojemne jak przedwojenna wanna i mają więcej osób do kochania niż jedną. Sama mam torbę tylko z tą ryżową szczotą z długim kijem, muszę głupio wyglądać. Ale i tak nikt na mnie nie zwraca uwagi. Wszyscy albo ćwierkają przez telefon albo piszą esemesy albo wiszą na kimś. Wysiadam wcześniej, bo zaczyna mnie mdlić i zaraz rzygnę tęczą.

Wracając do domu zaglądam do skrzynki pocztowej. Coś jest. Boże, żeby to nie była Walentynka, wzdycham marząc, by była to Walentynka. No i jest – pisze osiedlowa drogeria. Mogę kupić taniej seksowne gatki i prezerwatywy o smaku landrynek. Mnąc w pięści ulotkę liczę w myślach, ile lat minęło od ostatniej Walentynki. Przestał pisać nawet smutny Roman z podstawówki, który rok w rok wysyłał mi tandetne grające kartki. Grały oczywiście piosenkę z „Love story”. Nie wiem, czy Roman wiedział, że na końcu bohaterka umiera… może wiedział i życzył mi śmierci, że rzuciłam go w Walentynki?

Otwieram komputer. Google jak zwykle się spisało i nie omieszka przypomnieć, jaki dziś dzień. A jakże, jest serduszko, w razie gdyby ktoś miał wątpliwości – są Walentynki! Przechodzę czym prędzej na stronę programu śniadaniowego. Zaległości mam z tygodnia. No to przeglądam: „Jak szczuplej wyglądać w łóżku”, „Seksowna bielizna plus size”, „Czy rozmawiasz z partnerem o seksie?”, „Czy punkt G istnieje?”. Cofam się już dwa tygodnie, a tam wciąż i wciąż tematy z kręgu „miłość, seks i uczucia”. Co jest? Nikt już nie bije dzieci? Nie ma anorektyczek? Gdzie są energiczni staruszkowie? No tak, zbliżały się Walentynki. Dwa tygodnie gadania tylko o miłości i uczuciach. Nie, nie obejrzę nic, jeszcze nie daj Boże sama stanę się uczuciowa.

No to przejrzę gazetę. Biorę przegląd podatkowy. Nie wiem, czy to przypadek, ale w lutowym numerze: „Jak rozliczać się z mężem”. Rzucam gazetą o ścianę.

Wezmę kąpiel. Żeby oddalić romantyzm, dziś bez piany. Szorując się szarym mydłem słyszę, że wraca pan mąż. Wyskakuję czym prędzej bo jeszcze przyjdzie mu do głowy tutaj wpaść. Włażę w najpaskudniejszą pidżamę z czasów szpitalnych. Ostrożnie schodzę na dół, bojąc się, czy czasem nie nadepnę na jakieś płatki róż, a przy okazji na kolce. Nic z tego. Pan mąż kręci się po kuchni i rzuca na mnie ledwo okiem. Wstawiając czajnik zadaję mu z głupa pytanie: „Ty, a co dzisiaj za dzień?”. Myśli chwilę i mówi: „Piątek”. I czule dodaje: „Mamy coś do jedzenia?”. I nagle dociera do mnie, jakie wspaniałe są Walentynki, jak to cudownie, że nie muszę ich obchodzić i jaka ja naprawdę jestem romantyczna. Jaka to ulga wiedzieć, że własny chłop nie kocha cię tylko od święta, nie przynosi ci tandetnej spryskanej lakierem do włosów róży mimo, że lubię tylko tulipany i że romantyczną kolację w restauracji możemy zjeść częściej niż raz w roku 14 lutego. Zalewa mnie takie uczucie ulgi, że zarzucam swemu panu ramiona na szyję i razem spędzamy ten Walentynkowy wieczór. Bardzo razem.