Mam dobrą wiadomość dla tych, którzy wyczekiwali naszego trzeciego potomka i z niecierpliwością przeglądali mojego bloga i Instagrama w poszukiwaniu powiększającego się po raz trzeci brzucha. Szczególnie w trakcie ostatnich dwóch tygodni dostałam mnóstwo pytań czy jestem w ciąży. A najwięcej z nich napływa od osób, które oglądają moje filmy na Instastory. No tak, tam możecie mnie oglądać prawie na żywo. 

ciaza spozywczaJuż nie musicie szukać – oto jest nas dwóch: ja i mój brzuch. Na zdjęciu wyraźnie widać, że to żadna ściema. Rosnę wszerz. Niedowiarków mogę zapewnić, że wcale się specjalnie nie wypięłam. A w środku brzucha znajduje się coś, co kocham i jest to… jedzenie!

Tym, którzy domyślili się, że z tą ciążą to podstęp czy prowokacja, mogę teraz bić brawo. Bo rzeczywiście jestem w ciąży, tyle że spożywczej. Tak, wiem, niedawno chwaliłam się, że wytrzymam 30 dni bez słodyczy. I wytrzymałam, przysięgam! Ale przecież słodycze to nie wszystko. Jeszcze jest brak ruchu, brak ruchu i brak ruchu. No i  jest jedzonko, są tłuszcze, chipsy i inne niezdrowe przekąski, które co prawda wrzucam w siebie tylko okazjonalnie podczas urodzin, imienin, świąt czy w razie napadu wilczego głodu. Na co dzień  niby jem zdrowo, ale  czasem mnie ponosi przy stole. I wiecie co? Przy dwójce dzieci organizacja życia domowego to sprawa wyższej logistyki. Więc jeszcze trudniej ruszyć tyłek z kanapy, zwłaszcza po ciężkim dniu. Poważnie.

Zabrzmi to jak spowiedź, ale… ostatni raz ćwiczyłam ze dwa lata temu. Czyli jeszcze przed ciążą z Antosiem. Ale okazało się, że to słomiany zapał, potem zaszłam w ciążę, więc się już nie forsowałam, mimo że wszędzie trąbią, że przecież w stanie błogosławionym można ćwiczyć, jeśli lekarz nie ma nic przeciwko i jeśli nie jest to hardcorowe podnoszenie ciężarów.

Dziś mogę śmiało stwierdzić, że bliżej mi do poczciwej królowej Elżbiety II, niż do Ewy Chodakowskiej, bo tak mnie łupie w kościach. A sąsiedzi to nawet chyba słyszą to trzaskanie stawów, kiedy się schylam albo kucam.  Poza tym moje ciało jest, jakby Wam to określić no… takie mięciutkie. Niczym pianka marshmallow. A wolałabym, żeby było bardziej jak sprężysta żelka. I uprzedzając Wasze pytania – tak, mam w planach iść na siłownię. Może gdzieś za rok, kiedy mój syn pójdzie do przedszkola. Albo do szkoły. Albo na studia… Nie wiem co musiałoby się wydarzyć, żebym zapisała się już jutro.  Cud chyba bo co innego…

Ale jeśli chodzi o wszelkie ćwiczenia i robienie formy na lato, to większość mam pewnie przyzna mi rację. Bo my przecież chcemy. Tylko czasem po prostu się nie da. Albo się nie może. Albo nie ma czasu. Albo też wszystko naraz. Bo prawda jest taka, że większość matek najbliżej siłowni jest wtedy, kiedy mają ją po drodze do spożywczaka. I to jest fakt. Bo przecież wygoda jest najważniejsza. Usytuowanie klubu fitness ma niebagatelne znaczenie w życiu zabieganej matki. Najlepiej, gdyby ów klub mieścił się na linii przedszkole – warzywniak – mięsny. Najpierw przez godzinkę jakiś indoor walking, potem bieg po dziecko, marsz z dzieckiem przez sklepy i „spacer farmera” z ciężkimi siatami pełnymi zakupów już prosto do domku. Na koniec dnia już tylko wypada zaliczyć „glebę”. No ale przecież kaloryfer sam się nie zrobi. Chyba że sobie wymontujemy ze ściany i powiesimy na brzuchu.

To jak będzie, drogie mamy? Zrzucamy oponki i bojlery w tym roku? Bo idzie wiosna, a ciało dalej jakieś takie zimowe…