Nie dziwię się tym, którzy z filmów najbardziej lubią komedie z Adamem Sandlerem. Są lekkie, łatwe i można po nich spokojnie zasnąć. Niestety, po tych, które ja oglądam, z pewnością nie zaśnie spokojnie żadna matka. Są bolesne, mocne, dobitne, ale niezwykle ważne – i tak naprawdę nie powinnyście ich oglądać, matki, ale warto. A nawet trzeba.

„Złaknieni” – dla mnie, mamy dziewczynki, mającej bardzo wybredny gust kulinarny, ten film był po prostu obezwładniający. Bo co jak co, ale według mnie jedzenia dziecku nie powinno brakować. Dlatego film oglądałam na raty – nie mogłam zbyt długo patrzeć, jak pewna matka w imię chorych eko-ideałów odmiana niemowlakowi jedzenia, karmi 4-miesięczniaka kiełkami i ziarnami, a mięsem chętniej rzuci niż go zje. Gdy tata dokarmia potajemnie malucha w łazience, ta później w tej samej łazience podaje berbeciowi środki przeczyszczające. Bo pani (matką nie nazwę) ma manię na punkcie oczyszczania, które mało co nie doprowadza do śmierci dziecka. Na szczęście (to jedyne pozytywne wydarzenie tego filmu) zakończenie jest dramatyczne i choć ktoś niewinny bardzo na tym ucierpi, to można powiedzieć, że sprawiedliwości staje się zadość.

„Pokój” – jeden z najbardziej poruszających (przynajmniej mnie) filmów ostatnich lat. Bo wyobraźcie sobie kilkumetrowy pokój, w którym od urodzenia wychowuje się pięcioletni brzdąc. Sam, tylko z mamą. Czasami odwiedza ich pewien „dobroczyńca”, który donosi im wszelkie produkty potrzebne do życia. A że dobroczyńca jest jednocześnie katem, z tego dziecko do końca nie zdaje sobie sprawy. Ono nie zna innego świata, oprócz tego, które ogląda przez okno w dachu. Zna chmury, samoloty, deszcz, słońce. I swój pokój. Gdy w końcu udaje im się wydostać (lepsza scena akcji niż w filmach z Segalem), rzeczywistość jest równie bolesna, jak w ich więzieniu. Bo gdy dziecko pyta z bezpiecznego, szpitalnego łóżka: „Ma, kiedy wrócimy do domu? Do pokoju?”, matka szybko zdaje sobie sprawę, że nie będzie tak łatwo. I nie jest, pytanie tylko, dla kogo bardziej. Bolesny film, a każda kolejna scena otwiera rany na nowo.

„Obcy we mnie” – Rebeccę poznajemy, gdy chodzi sobie spokojnie w ciąży. Sekundę później leży już w lesie, skulona pod krzakiem. Pragnie zniknąć, wtopić się w tło, aby nikt jej nie znalazł. Rebece dziecko nie dało spodziewanej radości. Bo czasem zdarza się tak, że gdy dziecko przychodzi na świat, to patrząc na nie widzisz obcego. Nie czujesz, że jest częścią twojego ciała. Boisz się go i nie wiesz, jak się nim zająć. A jeśli ten stan trwa miesiącami, to zamienia się w poporodową depresję. „Obcy we mnie” to kolejny film, który obejrzałam na raty, bo po prostu było to dla mnie za mocne. To, że zostawiła dziecko w wózku na przystanku, a sama wsiadła do autobusu, to tylko najsłabsza ze scen. Obejrzyjcie, choć łatwo nie będzie, ale i temat depresji poporodowej do łatwych nie należy.

„Musimy porozmawiać o Kevinie” – po tym filmie spojrzysz baczniej na swojego syna, bo może on też urodził się z gruntu i skrajnie ZŁY? Mały Kevin rodzi się… i od tej chwili nic nie wygląda tak, jak powinno. Synek wyje jak zarzynana świnia, na widok matki pluje jadem, zamienia życie rodziców w piekło (głownie matki, bo tata w pracy). Nigdy nie pokazuje uczuć, a może nawet ich nie ma. Jako 6-latek nadal robi w pieluchy, a gdy mama mu ją zmienia, złośliwie od razu brudzi na nowo. Ot, żeby uprzykrzyć życie mamusi. W oczach ojca jest perfekcyjnym dzieckiem i świetnie się kamufluje, i tylko matka domyśla się, że to on kazał siostrze przetrzeć wybielaczem oko. Ale kara jakoś nie nadchodzi, więc on sam postanawia ją wymierzyć swoim rodzicom. Ale czy ta biedna matka jest faktycznie winna? Kochała, jak umiała, może trochę za  mało przytulała, może tak naprawdę nie do końca go chciała… Ale gdyby każda za takie myśli dostawała na porodówce wcielonego szatana, świat macierzyństwa wyglądałby jak piekło. Kevinowi życzymy jak najgorzej, dziękując Bogu, że jako matki jesteśmy tylko odrobinę, tyci-tyci beznadziejne.

„Najdroższa mamusia” – nie zrażajcie się datą produkcji. Wprawdzie film trochę trąci myszką, bo nakręcono go w 1981 roku, ale temat jest jak najbardziej na czasie. Mamy tutaj divę Hollywood, czyli słynną Joan Crawford. Podstarzała gwiazda w pewnym momencie poczuła, że czegoś brakuje w wystroju jej bajkowego domu i postanowiła zorganizować sobie nowe sprzęty: dwójkę dzieci z sierocińca. Dzięki temu przez chwilę znowu była na ustach wszystkich. Cała jej rodzina to jednak jedna wielka pokazówa, poza na potrzeby mediów i publiczności. Gdy drzwi się zamykały, Joan była matką z piekła rodu. Posłuszeństwo mylone z poddaństwem, dyscyplina mylona z torturami – tak wyglądało jej macierzyństwo. Pomyślcie tylko, przez ile dni jej córka była zmuszana do zjedzenia steku, którym wzgardziła, skoro na jego powierzchni zaczęło już kwitnąć życie. Pomyślcie, jak bolą uderzenia drucianym wieszakiem, na którym „głupia, rozpieszczona dziewucha” ważyła się odwiesić sukienkę za 300 dolarów. I dla tych dzieci, które mają za dużo zabawek, Joan Crawford miała radę: „Podobają ci się zabawki, kochanie?” „-Tak, mamusiu” „-Czy ta lalka podoba ci się najbardziej z nich?” „-Tak”, „No to to jest ta, którą możesz sobie zostawić. Resztę damy sierotom”. Piękny gest, gdyby nie fakt, że Joan na rozdanie zabawek zapraszała reporterów, dokumentujących jej hojny gest. Bo bardziej kochała sławę niż własne dzieci. Film szokujący, bo na faktach.