Z serialami o rodzicielstwie jest jak z burgerami z fastfooda – wiesz, że nic nowego nie dostaniesz, ale za każdym razem, jak jesz, to cieszy ci się micha (dawniej jadłam, to się znam!).
No więc siadasz przed ekranem z założonymi rękami i głupią miną mówiącą: „No, pokażcie, czego JA, MATKA jeszcze niby nie wiem”. I zazwyczaj dostajesz, to czego się spodziewasz: garść scenek ze swojego życia, które jednak w wykonaniu innych nie wydają ci się w ogóle poważne. Gorzej: są tak zabawne, że aż śmieszne. A że na końcu wychodzi na to, że to ty jesteś śmieszna?.. Cóż, życie…
Ja chociażby zawsze cofam się w czasie, na przykład do Kingi i Adama Anno Domini 2016, kiedy na świat po raz pierwszy popatrzył nasz synek i gdy oboje uśmiechnęliśmy się do siebie nad jego głową. Uśmiechnęliśmy porozumiewawczo, nie z czułością, bo wiedzieliśmy, że zaraz oprócz oczu otworzy i paszczę… i znowu się zacznie. Wiadomo, drugie dziecko, to jak działanie w warunkach recydywy: wiesz, co cię czeka, a i tak to robisz. Wtedy, za drugim razem, mieliśmy jednak już coś, co miało ułatwić nam życie: mieliśmy SPOSÓB. Przy Lence SPOSOBU jeszcze nie było, bo żeby jej było na świecie jak najlepiej, chcieliśmy sami stać się niewidzialni. Przy Antosiu to nieee, o nieeee, walczyliśmy o tożsamość i zachowanie reszty człowieczeństwa i poszliśmy na SPOSÓB. Weźmy chociaż nocną pobudkę: SPOSÓB polegał na pracy zmianowej (jasne, pracy…ciekawe kiedy Antek za to nam zapłaci…): raz wstaję ja, raz on. Dzięki temu, przy dziecku budzącym się co trzy godziny, dawało nam to nawet SZEŚĆ (ludzieee! SZEŚĆ!) godzin nieprzerwanego snu.
Działało, nie powiem. Przez jedną noc.
Drugiej szkoda mi było Adama, bo taki umęczony. Pośpi, to za dnia będzie miał więcej energii. Darowałam mu jedną zmianę. I to był błąd. Bo za dnia faktycznie miał więcej energii. Patrzyłam na niego z zawiścią. Kolejnej nocy postanowiłam się zemścić… i trochę poudawać śmiertelnie uśpioną. Od tego momentu zaczął się festiwal drobnych oszustw. Że ja wstawałem. A teraz ty powinieneś. Że ja byłam przedtem. A nie, bo ja. Byłam wkurzona, bo jak śmiał wpaść na ten sam pomysł co ja, mianowicie żeby go trochę pooszukiwać…
Doszło do tego, że zamiast łapać każdą minutę snu, z tego wkurzenia nie mogliśmy usnąć. SPOSÓB poszedł się szczypać. Tak jak i setki naszych innych SPOSOBÓW. Potem walczyliśmy tylko o przetrwanie.
Tak mnie wzięło na wspomnienia, kiedy zaczęłam oglądać nowy serial Playera „Mamy to”. Chciałoby się napisać, że bohaterami są normalni ludzie, ale czy którykolwiek z nas, rodziców jest tak do końca całkiem normalny? No to mamy czwórkę bohaterów, każda para obarczona – jak to trafnie sami ujęli – „pięknymi kulami u nogi”. Niby nic szczególnego w tych rodzinach się nie dzieje, a jednak 30 minut odcinka mija jak z bicza strzelił i pokazuje ich w różnych, zwyczajnych sytuacjach. A to jako próbujących prowadzić normalny żywot seksualny pół roku po porodzie. A to jako lawirujących między nawiedzoną teściową a partnerem. A to w takich, co to NIBY nie robią sobie drobnych złośliwości (skąd to znam?..).
Czy potrzebny taki serial jak „Mamy to” matkom i ojcom (im też, bo wcale nie jest babski!), którzy już zęby na dzieciach zjedli? No jasne, jak powietrze, bo przecież my mamy to już za sobą, już zacieramy rączki z perfidnym uśmieszkiem, że inni nieświadomi mają jeszcze duuużo do odkrycia! Czy potrzebny tym, którzy stawiają pierwsze rodzicielskie kroczki i oglądają „Mamy to” z dzieckiem na klacie? Jeszcze bardziej, bo trochę pozwala oswoić sytuację i uświadamia, że lepiej lub gorzej (najczęściej gorzej), ale jednak damy radę. Bo skoro wszyscy tak mają, to przecież przeżyjemy… i też za parę miesięcy (LAT!) będziemy się z tego śmiali.
Uśmiechamy się pod nosem od początku każdego odcinka, bo przecież ten Szymon i ta Ada to my, jak skóra zdarta. Ale jakoś śmieszniej to wygląda niż wtedy, gdy nam się to przytrafiało. A jak odcinek się kończy, to oddychamy z ulgą, że to jednak nie my, choć przecież żadna tam z nich patologia. Ot, tacy sąsiedzi zza ściany. Kobiety chcą schudnąć, faceci wciąż szukają potwierdzenia męskości. Dzieci za wiele nie oglądamy, bo choć są istotą fabuły to przewijają się gdzieś w tle, i to też cieszy, bo widoku swoich mamy na co dzień dość. Wszystko to śmieszy i też oko cieszy, bo jeszcze do tego sprawnie, estetycznie podane. Miło się patrzy na „Mamy to”, wciąga ten świat, bo skoro przez dwa odcinki tak dużo się o tej czwórce dowiedzieliśmy, to co będzie dalej? Ja zacieram ręce – z ciekawości, ile siebie i ile Adama tam jeszcze odnajdę i będę mogła pośmiać się z ekranowych „nas”. Tylko ładniejszych.
Serial można oglądać tutaj: KLIK
Ja jak zwykle zajmuję swoje stałe miejsce pralni. Biorę żelazko w dłoń i oglądam… tfu prasuję.
Post powstał w ramach współpracy z TVN.