Tym razem na poważnie, a nawet – niestety – śmiertelnie poważnie. W Polsce gruchnęła wieść o tragicznej śmierci chłopca, który zakrztusił się częścią od długopisu i zmarł. Ponieważ odkąd jestem matką to każda wiadomość o cierpieniu dziecka sprawia, że w gardle rośnie mi gula i nie mogę wykrztusić słowa, postanowiłam w końcu tę gulę wypluć.

Staram się być tolerancyjna. Tym razem czara się przelała i nie mogę milczeć, mianowicie: nie mogę pojąć, skąd się biorą rodzice-ignoranci. Przecież posiadanie dziecka nie jest w Polsce obowiązkowe, więc jeśli już je mają, to dlaczego nie dbają, żeby dotrwało ono do dorosłości? Czy to tak trudno wyobrazić sobie, że dziecko dopiero uczy się świata i wszystko, co spotka na swojej drodze, będzie miało ochotę: włożyć do buzi, spróbować, polizać, obejrzeć, przyłożyć do oka, ucha i rzucić na ziemię?

Rozumiem, że człowiek zabiegany, zapracowany nie zwraca tak bacznej uwagi na dziecko jak powinien. Ale czy umyta podłoga i wyszorowane gary są ważniejsze niż własne dziecko, które od pół godziny nudzi, żeby się z nim pobawić? Czy ci rodzice nie wiedzą, że znudzone dziecko wymyśla najgłupsze i najniebezpieczniejsze zabawy, jakie są tylko możliwe do zrealizowania w naszym mieszkaniu?

Sama należę – jak wiecie – do typu matki drżące. Dlatego kiedy Lenka była mała nieustannie usuwałam z jej drogi przeszkody. Nie, nie mówię tu o odsuwaniu mebli, wynoszeniu stołu do piwnicy czy ściąganiu skrzydeł drzwi. Oczywiście zabezpieczałam narożniki i szuflady, ale przede wszystkim dbałam o to, żeby na podłodze, kanapie i fotelach nie znalazło się nic niepożądanego. Fakt, mieszkaliśmy wtedy w metrażu, który pozwalał na codzienne ogarnięcie terenu. Na podłodze nie walały się drobne monety, które najlepiej chowają się wśród włosia dywanu. Nie walały się też długopisy, które bardzo łatwo można: odkręcić i połknąć drobne części, może wylać tusz, w którym nie wiadomo co się znajduje, który można wbić sobie w oko biegnąc z nim w stronę mamy. Naoglądałam się w życiu tak wiele horrorów więc wiem, że nawet najprostsze narzędzie może stać się zabójcze. Postanowiłam też oszczędzić sobie potencjalnej tragedii i zrezygnowałam z chemii, którą sprzątałam dom. Dlaczego więc z uporem maniaka wybieramy w sklepach mega bezpieczne zabawki, bez ostrych kantów i odpadających części a nie pamiętamy, że największe zagrożenia niesie nasze niedbalstwo, bałaganiarstwo i ignorancja? Najłatwiej rzucić dziecku garść bezpiecznych zabawek i zająć się obiadem. Ale nawet nie zdążymy tego obiadu zjeść, bo trzeba będzie pędzić do szpitala.

Mam też incydent ze swojego życia. Pewnego razu dawałam Lence obowiązkową witaminę D. Każda mama wie, że te kapsułki twist-off nie są najlepszym wymysłem producentów. Kapsułka była śliska, ja próbowałam zabawić dziecko i nagle cała kapsułka wylądowała w jej buzi. A raczej w gardle. Dziecko spróbowało wykaszleć, ale nie mogło wydać dźwięku. Wiedziałam, że to już czas na moją reakcję. Jako że szkoleń pierwszej pomocy miałam w swoim życiu mnóstwo, błyskawicznie obróciłam córkę głową w dół i uderzyłam między łopatki. Kapsułka wypadła – może nie była tak głęboko jak myślałam, może moja interwencja pomogła… Nie wiem. W każdym razie po tej przygodzie dotarło do mnie, że wypadki zdarzają się w najbardziej niespodziewanym momencie i czasem tylko w małej części są zależne od nas. Ale jeżeli możemy im zapobiec, róbmy wszystko, co tylko możliwe: nie żałujmy pieniędzy na zabezpieczenia szuflad i schodów, przenośmy środki czystości na szafę, nie dawajmy dziecku do zabawy dziwnych przedmiotów i przede wszystkim dostrzegajmy nasze dziecko, gdy zaczyna coś kombinować. Każda mama wie, że z reguły kombinuje wtedy, gdy zbyt długo go nie słychać. Pamiętajmy, że najwięcej wypadków zdarza się w domu!

Rodzice z reguły myślą o dzieciach. Myślą o ich przyszłości, rozwoju, zdrowiu. Rzadko myśli się o tym, jak bardzo niebezpieczna bywa przestrzeń, w której żyją. Absolutnie nie mam na myśli tutaj tego, aby nie pozwalać dziecku na swobodne bieganie, bo może się przewrócić. Na początku pełna obaw o swoją jedynaczkę, teraz dojrzałam i wiem, że im więcej razy się wywróci, tym więcej się nauczy. Ale ile razy obserwowałam akcje, w których miałam ochotę podejść do mamuśki i dać jej… złotą radę (albo w zęby): stoi taka, gada z drugą, a dziecko bieg za gołębiem. Gołąb skacze na krawężnik, potem na ulicę. Dziecko oczywiście za nim. Matka wypada na ulicę (szczęśliwie nic nie jechało albo – bardziej dramatycznie – auto zdążyło się zatrzymać) i wrzeszczy na dziecko oraz oczywiście leje, gdzie popadnie. A ja walczę ze sobą i przypominam sobie hasła, że przemoc rodzi przemoc, więc syczę tylko do niej, że to ona powinna pilnować a nie plotkować z koleżanką. Obrywam oczywiście słownie równo, od jednej i od drugiej, a dziecko pokazuje mi język. Ech.

Albo ile razy widziałam świeżo upieczone mamy, które zapominały, że pchają przed sobą wózek i stawały tuż przy krawężniku do tego stopnia, że wózek w części znajdował się już na ulicy. Jako że jestem czynnym kierowcą wiem, że takie zachowania są tak częste jak niebezpieczne. Czy naprawdę tak mało jest mam-kierowców, że nie zdają sobie sprawy, jak bardzo naraża to ich dziecko i jak jest bezmyślne?

A pamiętacie, jak w czasach naszej młodości straszono Czarną Wołgą? Różni ludzie według legend nią jeździli: a to zakonnice, a to księża, Cyganie albo reprezentanci rządu. Niezależnie od tego kto siedział za kierownicą zamysł miał ponoć jeden: porwać twoje dziecko. Wskutek tego na miasto padł blady strach i dzieci ani ważyły oddalać się od rodzicielskiej nogi. Dziś wiadomo, że było to tylko jednym z licznych urban legends, a miało na celu skłonienie dzieci do posłuszeństwa, a rodziców do pilnowania dzieci. Wtedy bowiem bardzo popularne był proceder pozostawiania dzieci bez opieki w wózku pod sklepem. Nie wiem, czy mamy myślały, że anonimowy tłum będzie pilnował ich dziecka. Bardzo często jednak w tamtych czasach dochodziło do porwań dzieci, właśnie przez reprezentantów tego anonimowego tłumu. Dziś takie rzeczy się nie zdarzają. Dzieci uczula się jedynie na pedofilów, a nie na to, aby nie rozmawiały z nieznajomymi proponującymi im cukierki. Właściwie znamy to jedynie z amerykańskich filmów i osobiście żadna matka ani ojciec nie opowiadali mi, że w przedszkolu czy w szkole dba się o takie sprawy.

Świat pędzi w zastraszającym pędzie. My razem z nim. Nasze dzieci – niekoniecznie. One zawsze mają na wszystko czas, im się nie spieszy, jemu nigdy nie szkoda czasu na eksplorowanie i doświadczenia. Dlatego nie liczmy na to, że uda nam się szybko zrobić zakupy i dziecko nie będzie nam w tym przeszkadzać. Ono w końcu się znudzi, odejdzie i albo wyjdzie ze sklepu albo wypije kreta. Nie liczmy na to, że można dziecku dać długopis i cieszyć się, że sobie smaruje po kartce, a my lepimy pierogi w kuchni. Bo szybko się znudzi smarowaniem, a zajmie rozkręcaniem na części pierwsze. Nie liczmy na to, że będzie grzecznie jadło paluszki i oglądało bajeczki, a my w tym czasie obierzemy ziemniaczki. Bo jak się zacznie tym paluszkiem dławić, to nawet nie piśnie. Mikser czy szum wody znad zlewu skutecznie zagłuszą odgłosy krztuszenia. Koszmar.

Wybaczcie chaotyczność, ale piszę wzburzona. Wzburzona ignorancją, brakiem myślenia, tępotą niektórych rodziców. Bo rodzicielstwo bez pomyślunku jest jak dryfowanie bez żagla. Gdzieś dopłyniesz. Albo zeżre cię rekin.