Patrzyłam ostatnio, jak pioruny raz po raz przecinają niebo, a wiatr ugina drzewa aż do ziemi (wiem, zabrzmiało jakby to Emily Bronte napisała…). I pomyślałam, że rodzicielstwo to jednak też burza – piękna, fascynująca, ale tylko dopóki oglądasz ją z okna. Jak tylko wychylisz z okna głowę, to zmoczy cię do cna.

Nie ma szans, że przejdziesz przez to swoje rodzicielstwo bez szwanku. Ono nie pozostawi na tobie suchej nitki, a tak naprawdę to możesz zmieniać sobie ubrania ile chcesz, a i tak ciągle będziesz w tym rodzicielstwie umoczony. Najlepsze jednak dopiero nadejdzie, bo przecież co chwilę zza chmur wychodzi słońce i ogrzewa twoją twarz, sprawiając że się uśmiechasz.

I takie jest właśnie to rodzicielstwo. Bardzo daleko mu do prostoty i słowa „łatwe”, ale nie nazwałabym go też trudnym. To jak podróż samochodem z Małopolski nad morze – ot, trochę stoisz, trochę jedziesz. Ale liczy się cel, który jest dla ciebie tak samo ważny wtedy, gdy mierzy 90 centymetrów jak i wtedy, gdy ma już ich 190.

Ja sama dawniej byłam bardziej zagubiona. Gdy dziecko się rodzi, zastanawiasz się, dlaczego nie przychodzi na świat z instrukcją obsługi. Ale stałam się silniejsza nie dlatego, że zyskałam wprawę, ale dlatego, że odpuściłam. Nie, nie dziecku – ono potrzebuje lin, żeby pływać równo, a nie miotać się wokół rozpaczliwym pieskiem. Odpuściłam sobie. Dałam sobie czas, żeby odnaleźć się w nowej sytuacji. Poluzowałam sobie smycz, rozluźniłam więzy, przesunęłam granice tak daleko, jak tylko można. I przede wszystkim zainwestowałam w siebie – wyświechtane do granic możliwości hasło „szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko” u mnie było podstawą, aby nie zwariować. Bo gdy dziecko się pojawia, ty, tak dawniej wielbiona, podziwiana i poważana, nagle stajesz się niewidzialna. Pewnego dnia ktoś zabiera ci całą kobiecość, ba! zabiera ci człowieczeństwo. Stajesz się MATKĄ i podczas gdy w ciąży traktowano cię chwilami jak żywy inkubator, tak po porodzie musisz pogodzić się z myślą, że uśmiechy innych ludzi najpierw skierowane będą do twojego dziecka, a potem do ciebie. Choć najczęściej i tak nikt nie zauważa tych, które pchają wózek.

Zawalczyłam o siebie, bo wprawdzie macierzyństwo jest dla mnie priorytetowe, ale nie chcę patrzeć, jak moje dziecko biegnie przodem, a ja próbuję za nią nadążyć. Chcę biec stale obok niej, a nie być niemym kibicem jej sukcesów. Moje człowieczeństwo nie jest mniej ważne od jej!

Jest takie szwedzkie słowo „lagom”. Oznacza, że coś jest „wystarczające”, „w sam raz”, „akurat”. Dla Szwedów to największy komplement, bo nie chcą się wyróżniać na żadnym polu. Chcą być tacy, jacy powinni być – ani lepsi, ani gorsi. I tego samego chciałabym dla swojego dziecka – aby było dokładnie takie, jak zostało jej to zapisane. I ja też taką matką chcę być – dokładnie taką, jakiej ona potrzebuje. Nie dam jej więcej, bo to ją zepsuje. Nie dam mniej, bo nie chcę, żeby te braki odczuła w przyszłości. Dam jej tyle miłości, ile potrzebuje. W sam raz.

Macierzyństwo to tak naprawdę test na człowieczeństwo. Nie można być dobrą matką, jeśli jesteś niepełnym, niepewnym, słabym człowiekiem. Dlatego nie martwię się, że kobiety teraz rodzą coraz później – może jest im potrzebny dłuższy czas, aby dostrzec w sobie gotowość na podjęcie wyzwania. Wyzwania, w którym nie można zawieźć. Rodzicielstwo to nie jest metoda prób i błędów czy test wielokrotnego wyboru. Tu jest tylko jedna odpowiedź prawidłowa. Ale żeby stanąć do tego najważniejszego egzaminu, trzeba mieć za sobą zdane też te wcześniejsze – na to, jakim byłaś dzieckiem dla swoich rodziców, jakim przyjacielem, partnerem, żoną, mężem. Czy to wyrachowanie? Nie, tylko strach. Można bać się zostać rodzicem, ale to jak skok ze spadochronu – wahasz się, ale gdy skoczysz i polecisz, już nigdy nie zapomnisz tego uczucia. I w końcu i tak dotkniesz ziemi.