… czyli proroctwo z Biblii właśnie spełnia się w Polsce. O tym, jak ministrowie decydują o znieczuleniach.

Podobno kobiecie w ciąży nie można niczego odmówić, bo zjedzą cię myszy. Wygląda na to, że decydenci z ministerstwa zdrowia nie boją się tej klątwy.

Kilka dni temu otrzymaliśmy informację, że resort pracuje nad wieloma „usprawnieniami” dotyczącymi rodzących kobiet. Bo przecież w ministerstwie pełno jest mężczyzn, którzy przeżyli takie doświadczenie i posiadają ogromną wiedzę o bólu rodzącej. Mówiąc w skrócie stwierdzono, że znieczulenie zewnątrzoponowe jest fanaberią i to nie jest sprawa kobiety, aby decydować o swoim ciele.

Planowane zmiany mówią o tym, że to lekarz, a nie rodząca, zdecyduje, czy ból jeszcze da się znieść i to zwykła histeria, czy faktycznie kobieta cierpi. Na pociechę otrzymujemy lakoniczny poradnik, jak można znosić ból porodowy: pan wiceminister zaleca wsparcie bliskich czy rozmowę z psychologiem.

Każda rodząca, która w trakcie skurczy miała ochotę rzucić w męża krzesłem, a rozmowa ograniczała się do niecenzuralnych słów lub czegoś w stylu „Podaj wodę… już nie mogę… umieram” chyba zrozumie, jak bardzo pan minister rozśmieszył obecne matki oraz te, które bólu boją się panicznie.

Bo ból będzie, nie oszukujmy się. Ale ból towarzyszy nam na co dzień, tylko pokażcie mi tego, który na pękającą głowę nie łyka tabletek. Dlaczego zatem resort odmawia kobiecie możliwości przeżycia tego najważniejszego w życiu momentu w sposób wyciszony i intymny? Dlaczego odbiera się nam możliwość pozostania w świadomości, że właśnie rodzi nam się dziecko? Chyba żadna z rodzących naturalnie, bez znieczulenia, nie pamięta swojego porodu w 100% co oznacza, że nie była w pełni świadoma…

Powodem jest oczywiście to, co zwykle, czyli pieniądze. Znieczulenie kosztuje resort każdorazowo 400 złotych. Dla jednych to mało, dla innych wszystko. Bo jeśli wziąć pod uwagę, że 80% kobiet po porodzie naturalnym nie ma ochoty na następne dziecko i kolejne katusze, to państwo straci w rezultacie o wiele więcej niż 400 zł, czyli całego obywatela.

Miałam styczność z oddziałem położniczym przez bardzo długi czas i w praktyce nie wyglądało to tak, jak myśla w ministerstwie. Gdyby nie lekarze, którzy celowo zwlekają ze znieczuleniem, wyczekując momentu, gdy na podanie leku będzie już za późno, państwo wydawałoby znacznie więcej na znieczulenia „na żądanie”. Prawda wygląda tak: im mniej szpital wyda na znieczulenia, tym lepiej, choć kobiety myślą, że mają do niego dostęp. Lekarze i tak zawsze twierdzą, że kobieta przesadza, a największą pewność mają oczywiście panowie. Jeśli więc wezwany przez położną do znieczulenia anestezjolog przychodzi po 30 minutach tłumacząc się obowiązkami, to na znieczulenie często jest już za późno.

Takim sprytnym sposobem reguluje się poziom znieczuleń, które – jak kobietom się wydaje – mają według własnego uznania do dyspozycji. Jednak sam fakt, iż ma prawo do decydowania o własnym bólu poprawia rodzącej nastrój, przez co łagodniej znosi ona cierpienia i w rezultacie radzi sobie sama.

Standard opieki okołoporodowej dotyczący ogólnodostępnego znieczulenia został ustanowiony w Polsce w roku 2012. Minęło 3 lata i kobiety według opinii ministerstwa na tyle się wzmocniły, że będą mogły cofnąć się do epoki kamienia łupanego albo PRL-u, kiedy do łóżek przywiązywano pasami ze względu na wygodę dla lekarza odbierającego poród. Zdaje się, że i na to przyjdzie czas. Jeśli jeszcze ktokolwiek będzie miał ochotę rodzić w tym kraju… Jeśli znieczulenia będą limitowane, to może czas również limitować wzorem Chin ilość darmowych porodów?..