Wiem, że większość z was wybór przedszkola ma już za sobą.  Ja sama miałam z tym problemem do czynienia w zeszłym roku i zanim zdecydowałam się na to, które okazało się strzałem w dziesiątkę, spędziłam trochę czasu na oswajaniu tematu. Czytaj: przeszukiwałam fora internetowe. Oprócz tego postanowiłam odwiedzić jedną z placówek, która miała w nazwie coś, o czym słyszałam, ale nie miałam pojęcia, co się za tym kryje. Postanowiłam więc zwiedzić przedszkole Montessori.

Nie było to łatwe, bo nie każde przedszkole miało ochotę pokazywać swoje wnętrza, a już tym bardziej podczas zajęć z dziećmi. Ale trochę znajomości, trochę podpierania się blogiem i udało się.

Gdy weszłam do sali pełnej dzieci powitała mnie niemalże zupełna cisza. Ale nie złowroga rodem z horrorów – tej ciszy towarzyszyły delikatne odgłosy używania pewnych przedmiotów czy cichej rozmowy. Nikt nie biegał, nie szalał. Dzieciaki się nie biły i nie wyrywały sobie zabawek. Co ciekawsze, nie było tu żadnych przedmiotów walających się po podłodze. Nie zobaczyłam ani koszmarów z dzieciństwa, czyli misiów bez oka ani nie potknęłam o żaden samochodzik. Sala była naprawdę duża, a kilkanaście dzieciaków zajmowało się bardzo różnymi, dziwnymi rzeczami. Jedno przesypywało coś z jednej butelki do drugiej. Inne ze skupieniem godnym szachisty układało klocki w drewnianej skrzynce. Nie udało mi się dostrzec zbyt wiele szczegółów ich zadań, bo dzieci pochylały się nad swoimi skarbami w nabożnym skupieniu, prawie nie zwracając na mnie uwagi. Zarejestrowałam jedynie, że mimo tego, iż wszystko wyglądało bardzo poważnie, dzieci były: zadowolone, spokojne i wyglądały na szczęśliwe.

Nie dostrzegłam żadnego nauczyciela – już za chwilę miałam dowiedzieć się, dlaczego. Wszystkie przedmioty były równo poukładane na półkach, a każde dziecko po zakończonej „zabawie” wstawało, odkładało przedmiot na półkę i brało nowy.

Pani, która pokazała mi ten świat, chyba zobaczyła moje zdziwienie, bo naprawdę trudno było je ukryć. Rozmowa z nią otworzyła mi oczy na tak inny model kształcenia, z jakim nigdy wcześniej się nie zetknęłam. Wnioski? Oto mój subiektywny przewodnik, z czym można się spotkać w przedszkolach opartych na pedagogice Montessori:

  1. Cisza: jest niezbędna do wykonania przez dziecko ćwiczenia. Oznacza też szacunek dla jego działań oraz dla nauczyciela, który również wykonuje w tym czasie swoją pracę. Regularnie w przedszkolu odbywają się tzw. lekcje ciszy, które mają nauczyć dzieci tej trudnej sztuki. Oczywiście dzieci rozmawiają między sobą, dyskutują, poprawiają sobie błędy, ale wszystko odbywa się w pokojowej atmosferze, pozbawionej agresji i rywalizacji.
  2. Przedmioty: w przedszkolu na kanwie zasad pedagogiki Montessori nie znajdziesz „normalnych” zabawek. Cały system kształcenia opiera się na zestawach materiałów dydaktycznych, które są starannie zaprojektowane, przygotowane i wykonane. Nie ma tu miejsca na różowe plastikowe „byleco”, bo przedmioty służą przedszkolu długi czas, znajdują się tylko w jednym egzemplarzu, a każde dziecko musi je szanować. Mają też jedno określone miejsce na półce i muszą dokładnie trafić tam, gdzie powinny.
  3. Praca: Maria Montessori mówiła, że dziecko woli uczyć się czegoś niż się bawić, bo jest do tego stworzone. Dlatego wszystkie materiały z różnych działów (jest ich kilka, np. życie codzienne, geografia, matematyka itd.) służą tylko i wyłącznie do wykonania jednej czynności. Nie można ich zastosować w inny sposób.
  4. Nauczyciel: jego rolą jest głównie zademonstrowanie dziecku, do czego służy konkretny przedmiot i jak należy go stosować. Nie czuwa nad poprawnością wykonania zadania, bo materiały są tak skonstruowane, że dziecko samo dojdzie do tego czy mu się udało wykonać ćwiczenie poprawnie czy nie. Nauczyciel nigdy nie pochwali dziecka, ale też go nie zgani. Nie zdradzi nawet mimiką czy słowem, że podobała mu się praca dziecka, bo najlepszą pochwałą dla niego jest samozadowolenie. Ma to zapobiec temu, że dziecko wykonuje czynność tylko dlatego, że otrzyma nagrodę, a uczy tego, że samo wykonanie czynności jest już nagrodą.
  5. Bezstresowość: pozorna! Mówi się, że pedagogika Montessori nie zmusza dziecka do niczego. Faktycznie – to samo dziecko wybiera to, czego chce się uczyć, kiedy i czy przeznacza na to 3 minuty czy 3 godziny. Nauczyciel nie wskaże, czym dziecko ma się zająć i kiedy ma skończyć, chyba, że zbliża się pora kluczowych posiłków. Montessori to cała gama zakazów i nakazów, począwszy od tego, żeby szanować ciszę, poprzez zakaz przeszkadzania w pracy innym aż do tego, żeby wykonać to, co się zaczęło. Panuje tutaj zatem wolność wyboru, ale tylko w obrębie określonych zasad.
  6. Posiłki: tutaj ogromną rolę odgrywa samodzielność. Śniadania i obiady to świetna okazja na wykorzystanie tego, czego dziecko nauczyło się w trakcie swojej pracy w dziale Życie codzienne. Jeśli ma problemy, pomoże nauczyciel, ale najczęściej zajmują się tym starsze dzieci, które chętnie biorą na siebie wagę nauczania najmłodszych. Obowiązuje reguła: sam nakładasz to, co chcesz jeść, ale musisz to zjeść do końca. Niestety nie wiem, co się dzieje, gdy któreś dziecko jednak zostawia połowę porcji…
  7. Współpraca: grupy w przedszkolu Montessori są mieszane wiekowo, co oznacza, że starsze dzieci tak jak w rodzinie opiekują się młodszymi, wprowadzają je w świat i zawsze służą pomocą. Odgrywa to ogromną rolę w budowaniu empatii, a pozbawia przedszkole elementu rywalizacji, w tym odczuwania porażki, na którą małe dzieci nie są jeszcze gotowe. Praca własna z materiałami dydaktycznymi również może być wykonywana w parach lub w grupie, ale decyzję o tym pozostawia się samemu dziecku.

Mniej więcej tyle wyciągnęłam z wywodu pani nauczycielki. Oczyma wyobraźni widziałam moje skupione dziecko, które samo wybiera sobie zajęcia i nalewa zupę. Kusząca była perspektywa opanowanego, rozsądnego dziecka, potrafiącego walczyć z pokusami i popędami. Marzyłam o trzylatce, która potrafi sama po sobie umyć talerz i zdecydować, który z produktów wybierze na podwieczorek, a do tego wszystkiego jeszcze zje to ze smakiem. Wiedziałam, że po takim przedszkolu moja córka będzie umiała przyszyć guzik, wkręcić śrubkę czy otworzyć kłódkę. Czułam, że Lenka odnalazłaby się w tym małym społeczeństwie, przyjaznym małym dzieciom, gdzie każdy uczy się od siebie.

Z drugiej strony, widziałam też wzrok córki, szukający aprobaty w oczach nauczyciela, gdy udało jej się włożyć klocek w odpowiednie miejsce – i nie dostający jej. Widziałam też siebie, próbującą tłumić swoje ekstrawertyczne okrzyki „Pięknie to zrobiłaś, brawo!” (bo skoro Montessori w przedszkolu, to także w domu, żeby nie mieszać dziecku w głowie). Postawiłam na szali: biegające po sali dziecko, któremu ktoś wciąż próbuje wyrwać zabawkę, a lwia zmarszczka od myślenia w wieku 4 lat, bo przez 3 godziny w przedszkolu zajmowało się układaniem drewnianych puzzli.

Nie powiem – wizja samodzielnego, małego, mądrego dziecka była kusząca, nawet bardzo. Montessori jak żadna inna pedagogika nie wpływa pozytywnie na rozwój dziecka, przygotowuje go do praktycznego życia i uczy samodyscypliny. Ale wygrało zwykłe, przaśne przedszkole, które owszem, wyróżnia się pewnymi zajęciami, ale bardziej przypomina miejsce, które znałam z dzieciństwa. Takie, które nauczy córkę sztuki przetrwania w społeczeństwie, da umiejętność znoszenia porażek i cieszenia się sukcesami. Bo Montessori jest świetne, ale co z tego, jeśli na etapie przedszkola się zakończy, a zwyczajna szkoła pokaże mu świat, którego dziecko zatopione w ciszy, akceptacji, wolności i szacunku zwyczajnie nie zrozumie?