Probiotyki: cud medycyny, czy zwykłe naciąganie?

Jako dziecko chodziłam się bawić do sąsiada. Sąsiad miał dość zasobną domową aptekę, a w niej wszystko miało przyklejoną kolorową karteczkę z adnotacją. Zapamiętałam tylko, że na Amolu sąsiad umieścił napis „Amol −na wszystko”.

Nie wiem, dlaczego akurat ten napis utkwił mi w pamięci, ale kiedy myślałam o dzisiejszym wpisie, różowa karteczka znów stanęła mi przed oczami. Tym razem w kontekście probiotyków, bo jak to właściwie z nimi jest? Czy to oszukiwanie samych siebie, czy superlekarstwo?

Probiotyk: co to właściwie jest i gdzie ich szukać?

Nazwa  pro bios pochodzi z j. greckiego i oznacza dokładnie „dla życia”. Według WHO, probiotykami nazywamy zarówno preparaty, jak i produkty żywnościowe, które zawierają pojedyncze lub mieszane hodowle żywych drobnoustrojów. Podane w odpowiedniej ilości, wywierają korzystny wpływ na zdrowie.

W praktyce? Mnóstwo szczepów probiotycznych zawierają naturalne produkty, po które wcale nie musimy chodzić do apteki. Jest to oczywiście mleko, kefir, maślanka, czy serwatka. Naturalnym i łatwo dostępnym probiotykiem jest też sok z ogórków kiszonych, albo KISZONA kapusta.  Źródła drobnoustrojów zawiera również pokarm matki i mleko modyfikowane dla niemowląt. Na „deser” zostawiłam  preparaty farmaceutyczne, tj.: leki, suplementy, środki spożywcze specjalnego przeznaczenia. Właśnie w tej ostatniej grupie zaczynają się schody: pole do popisu dla koncernów farmaceutycznych i zwykłych naciągaczy.

Skąd się wzięły probiotyki?

Czy to oznacza, że probiotyki są wymysłem współczesnego świata, intratnym biznesem, wymyślonym przez koncerny XX wieku? Nie do końca. Może zaciekawi Was, tak jak mnie, fakt, że sfermentowane napoje mleczne były stosowane leczniczo w dolegliwościach żołądkowo-jelitowych już w starożytności! Zainteresowałam się trochę tym, jaką drogę przeszły naturalne probiotyki, żeby znaleźć się na dzisiejszym rynku, na którym panuje dosłownie probiotyczny boom.

Wiecie, do czego się dokopałam? Co może łączyć estońskiego agenta nieruchomości- bankruta i holenderskiego sprzedawcę węglanu dla krów i cieląt? Choć brzmi to abstrakcyjnie, historia probiotycznego tsunami zaczyna się od właśnie takich małych przedsiębiorców, którzy kombinowali co zrobić, żeby zarobić, a w produkowaniu probiotyków znaleźli swój biznesplan. Dzisiaj, ponad 90% firm będących guru na rynku probiotyków  (ale też uwielbianych przez nas, kobiety, suplementów, dzięki którym mamy być wiecznie piękne i młode), ma bardzo podobną historię powstania.

Business is business

Zastanawiacie się pewnie, po co o tym piszę. Mój stosunek do takich farmaceutyków jest – delikatnie mówiąc – sceptyczny. Może nie uwierzycie, ale sama NIGDY nie stosowałam kupowanych w aptece probiotyków i NIGDY nie podawałam ich moim dzieciom. Dlaczego? Jeśli czytałyście o herbatkach, które pijam od lat, albo soku z kapusty, to już wiecie, że zdecydowanie skłaniam się ku naturalnym rozwiązaniom i póki co nie zdarzyło mi się na nie narzekać.

Wyobraźcie sobie, że taki olbrzymi rynek, jakim jest obecnie rynek probiotyków, praktycznie nie jest kontrolowany. Nikt go nie reguluje. Dopóki nikt nie umiera, producentem może być nawet dziecko w podstawówce. Piszę to z przymrużeniem oka, ale fakty są takie, że Internet jest kopalnią gotowych receptur, do których dostęp ma każdy surfujący w sieci człowiek. Znalezienie producenta, który pomoże zrealizować recepturę jest również dziecinnie proste. Są producenci, którzy dla kasy wyprodukują wszystko. Następnie ogłoszą, że produkt został „gruntownie przebadany”. Dobra reklama, trochę PR-u w sieci i interes się kręci. Firma zarabia, rząd dostaje pieniądze z podatków, firmy mnożą się jak grzyby po deszczu. To z kolei nakręca zatrudnienie. Nikt nie ma interesu w tym, żeby się czepiać.

Klient nieawanturujący się?

W PRL-u taki klient, to skarb. Dzisiaj, niestety, większym skarbem jest klient naiwny, który zobaczy reklamę, uwierzy i pobiegnie kupić. Nie mówię, że skoro ja nie stosuję takich preparatów farmaceutycznych, to są one „fuj” i Wy też nie powinniście po nie sięgać. Ale pamiętajcie, że jako rodzice, decydujemy nie tylko za siebie.

Czy można się jakkolwiek uchronić przed natarczywymi, kłamliwymi reklamami i wciskaniem nam niewłaściwych produktów? Ja znam tylko jeden sprawdzony sposób: wiedza i zdrowy rozsądek. Wybrałam dla Was kilka najczęściej wciskanych nam kitów, które warto mieć na uwadze, zanim zdecydujemy się na kupno probiotyku.

Mit mikrokapsułkowania: probiotyki poddane mikrokapsułkowaniu wcale nie dają dobrych efektów. Kapsułkowa osłonka jedynie opóźnia proces reaktywacji bakterii. Może się więc okazać, że zostanie wydalona z organizmu jeszcze zanim zacznie się namnażać. Mikrokapsułkowanie wymaga dodatkowo wysokiej temperatury, która uszkadza bakterie (jedynie 30% bakterii jest chronione).

Mit wielu szczepów: firmy i producenci probiotyków prześcigają się w tworzeniu receptur, które zawierają jak największą liczbę szczepów bakterii. Od 1-5 szczepów w kapsułce/saszetce jeszcze przed 2000 r., dotarliśmy do 16-20! Rozwój medycyny? Nie, zwykła zachłanność. Etykiety wypełniają się tekstem, niezrozumiałym dla większości z nas, ale brzmią mądrze i stwarzają poczucie, że płacimy za dobry, solidny produkt. Działanie symbiotyczne tych bogatych w skład mieszanek nie zostało udowodnione. Probiotyk jest zbiorem różnych, niezwiązanych ze sobą składników, tak więc, nawet jeśli symbioza obiecywana przez producentów istnieje, nie może zostać potwierdzona badaniami.

Mit korzystnych szczepów: fermentacja szczepu bakterii jest niezwykle skomplikowanym procesem. Na świecie istnieje jedynie kilka ośrodków naukowych, które są w stanie wyprodukować stabilne szczepy o długim terminie przydatności, które dodatkowo w trakcie swojego namnażania wytworzą cząsteczki immunologiczne. Warto się zastanowić, czy wszyscy producenci kładą zatem nacisk na jakość wypuszczanych probiotyków? Ze względu na popyt przewyższający podaż, produkcja odbywa się w pośpiechu. Duża część bakterii jest niskiej jakości, a w temperaturze pokojowej przetrwa jedynie do 3 miesięcy (dlatego „pani magister” każe chować probiotyk do lodówki).

Mit kapsułek wegetariańskich: powstały jako alternatywna wersja kapsułek żelatynowych. Za tę alternatywę płacimy mniej więcej czterokrotnie wyższą cenę. Czy warto? Przepłacający sądzą, że taka kapsułka chroni przed potencjalnym zachorowaniem na tzw. chorobę szalonych krów, tymczasem kapsułki żelatynowe są po prostu bezpieczeniejsze. Te wegetariańskie nie są pochodzenia roślinnego. Zazwyczaj są z plastiku, mogą więc wykazywać działanie rakotwórcze.

Opakowanie z pułapką: gdyby produkt był dobrej jakości, przetrwałby w temperaturze pokojowej ponad dwa lata i nadal można byłoby go używać z powodzeniem. Wyprodukowanie takiego probiotyku jest czasochłonne i kosztowne. Dlatego to, co obserwujemy na półkach aptek, to nieprawidłowe etykiety, które nie zawierają informacji na temat ilości jednostek tworzących kolonię stężenia bakterii (często podawana jest wyłącznie ich masa). Zdarza się też, że taka wartość zostaje podana, ale jest to wartość nierealna, o czym kupujący nie może wiedzieć. Podana wartość zwyczajnie nie zmieściłaby się w danej kapsułce. Szarżowanie z liczbami jest jedną z ulubionych, bo i najskuteczniejszą sztuczką producencką. Jeżeli mamy wybór: 120 kapsułek o mniejszym stężeniu i 99 o większym, co wybieramy? Przeważnie to pierwsze, bo to ponad 100 kapsułek! Nie obliczamy z kalkulatorem, która kombinacja wyjdzie nam na zdrowie. Probiotyki stworzone specjalnie dla dzieci, czyli takie w formie gum do żucia, lizaków itp. mają zbyt słabe „przyjazne bakterie”. Ich siła, jak i stabilność są wątpliwe, przez co firmy starają się je sprzedać niemal natychmiast, przed upływem 2 tygodni.

Jak nie dać się zmanipulować?

Po prostu, kupując i stosując probiotyki, miejmy z tyłu głowy zapaloną lampkę ostrzegawczą. Pamiętajmy, że nawet 50 badań produktu nie pomoże, ponieważ da 50 różnych wyników. Każda bakteria ma własny metabolizm i własne podłoże hodowlane. Jesteśmy tylko ludźmi, większość z nas po prostu chce czuć się bezpiecznie i zapewnić bezpieczeństwo bliskim, ale na co dzień nie zajmujemy się zgłębianiem etykiet leków/ suplementów, prostu idziemy do apteki i kupujemy produkt. Ludzie wierzą w to, co chcą usłyszeć. Potrzeba nam zwykłej świadomości, że na tym rynku brak regulacji, a to otwiera furtkę manipulacjom, korupcji, reklamom zakłamującym rzeczywistość.

Powiedzcie, jak to jest w Waszych domach? Stawiacie na naturalne produkty, czy kupujecie „gotowce”? Macie jakieś sprawdzone farmaceutyki, które z powodzeniem podajecie Waszym dzieciom i widzicie efekty ich działania?