Uwierzcie: zaczynałam ten tekst kilkukrotnie. W międzyczasie zdążyłam napisać dwa inne, ale ten wisiał nade mną jak topór i tylko czekałam, jak minie mi furia i zamieni się w stan permanentnego wkur…a na pewną określoną grupę ludzi. Wtedy będę dopiero mogła przelać to na papier. Bo inaczej to same wulgaryzmy.

Ale do rzeczy.

Moja znajoma ma synka z autyzmem. Jak pewnie wiecie, cechuje się to całym zespołem różnorakich zaburzeń, ale jednym z nich jest nadwrażliwość na pewne dźwięki. I otóż pewnego dnia wracała z nim autobusem do domu. Pech chciał, że przystanek był blisko torów kolejowych. Jeszcze większy pech, że pociąg akurat wymyślił sobie wtedy przejechać. Reakcja synka na tak mocny bodziec była natychmiastowa. Nagle jakby diabeł w niego wstąpił – zasłaniając uszy rękoma, zaczął kopać w przystanek, jego szybę i rzucać się na śmietnik. Mama próbowała odgradzać go od hałasu, ale zanim pociąg przejechał, chłopiec pokazać, co potrafi. Pechowi nie było końca, bo całe zajście obserwowała pewna staruszka…

Diabeł, który opuścił chłopca zaraz po tym, jak pociąg przejechał, wstąpił tym razem w nią. W nieoględnych słowach i kipiąc z oburzenia, sprowadziła współczesne dzieci do parteru, nadała im miana bachorów, a rodziców nazwała patałachami. Na skromne tłumaczenie matki, że dziecko ma autyzm i tak reaguje, podsumowała, że dawniej takich nie było, a to najlepsza wymówka, jak się rozpuściło dziecko jak dziadowski bicz.

Matce oczy zaszły łzami i nawet gdyby chciała, nie zdołałaby nic już z siebie wykrztusić. Ale jak opowiada mi dziś, jest wdzięczna kobiecie, która wtedy się odezwała:

– A pani ma dzieci? – zapytała bowiem staruszkę.

– No a jak! Trójkę wychowałam, bardzo porządni: jeden zagranicą w Austrii, drugi karierę w Anglii robi, a trzeci w sąsiedniej wsi, ale zajęty i rzadko przyjeżdża…

– No, to już pani ma odpowiedź, dlaczego wszyscy od pani pouciekali…

I jestem przekonana, że ta kobieta, której języka w gębie nie brakło też była matką. I to taką, której podobne baby, kobiety nieraz dały w kość. Taką jak ja, która wiecznie, codziennie i bez końca musi tłumaczyć obcym, dlaczego to dziecko nie chodzi grzecznie za rączkę, a ja pozwalam mu wskakiwać na krawężniki i NIE DAJ BOŻE DO KAŁUŻY. I patrzą jak na wyrodną matkę, a może już nawet dzwonią do opieki społecznej, bo śmieję się, gdy w końcu do niej wpada.

Tym, które mają już dzieci pewnie nic nowego nie w powiem, ale te panie, które potomka się spodziewają albo go planują mogę jeszcze ostrzec. Mianowicie jedyną rzeczą, w jaką naprawdę musicie się zaopatrzyć w wyprawce dla niemowlaka jest twarda dupa. Bo gdy dziecko się rodzi, już w pierwszym dniu zaczniecie odpierać ataki. Bo zła czapeczka. Bo dla dziewczynki jednak niebieskie, a nie różowe. Bo chrzest musi być szybko. A czerwona wstążeczka obowiązkowo, bo uroki. A tamto, a sramto… Rodzina to jeszcze pół biedy – w końcu wiesz, jak rozmawiać z teściową, żeby pomyślała, że jej zdanie się liczy. Najgorszy jest szturm obcych bab, głównie matek lub byłych matek, które wiedzą WSZYSTKO o wychowaniu i opiece nad każdym dzieckiem na ziemi.

Usłyszysz niechybnie, tak jak ja, że dziecko powinno chodzić za rączkę, bo nie daj Boże się przewróci. Jak nie uzbroisz się w pancerz, weźmiesz sobie te słowa do serca. Bo może faktycznie wywali się, rozbije nos, złamie rękę, krew się poleje, szpital i cmentarz? Tak jak mówiła ta staruszka? Dla pewności chwytasz to dziecko za rękę, ale w końcu puszczasz, bo prędzej ci ją wyrwie u nasady niż się przewróci biegając. Potem usłyszysz, że za szybko na rowerze jeździ, kto to widział tak pędzić. Potem,  że jakieś to dziecko za małe jak na tyle lat. Że chude jakieś, że znajomej syn też tak miał i teraz, proszę pani, mogiła, grób, rak i pięć lat pożył niebożątko. No to wpadasz do domu i wciskasz dziecku jedzenie, na siłę, do końca, z łzami swoimi i dziecka, ale zrobisz przecież wszystko, żeby nie grób i nie cmentarz. Co to, to nie, przecież cię ostrzegła. Lepiej posłuchać, bo a nuż…

I cholera, furia mnie ogarnia, że są matki, które jeszcze tych obcych bab słuchają. Tych, co na ulicy potrafią postawić diagnozę („robaki na pewno, oczy podkrążone i chuda”, usłyszałam raz…), postawić ocenę bynajmniej nie pozytywną, dać radę, jak być perfekcyjną matką i ustawić ci dziecko do pionu. Bo one się znają, dwoje dzieci odchowały. To nic, że trzydzieści lat temu. To nic, że syn to trochę pije, ale dobry z niego chłopak. Ważne, że swoje lata ma i to daje jej przewagę nad tobą, młodą matką, co to nic jeszcze nie wie, co może się wydarzyć.

Albo te, które ZAWSZE znajdą w twoim dziecku coś nie tak, tylko po to, żeby się pocieszyć, bo u nich faktycznie coś nie tak.

Ja też do pewnego momentu byłam matką w rodzaju tych, co to kładą uszy po sobie i wierzą w doświadczenie innych. Ale w końcu zmądrzałam i powiedziałam dość. Babie, która kazała mi trzymać dziecko za rękę, odpyskowałam, żeby ją ktoś też trzymał za rękę, bo w tym wieku to już samemu niebezpiecznie. Innej kazałam się nie wtrącać. Kolejną zmierzyłam spojrzeniem. Walczę – o siebie, o swoją matczyność, która cała składa się z wyborów. Dobrych i złych.

Bo nikt obcy nie ma prawa mówić mi, jakie błędy popełniam! Doskonale sobie z nich zdaję sprawę, a część z nich popełniam z premedytacją.  To moje błędy i tylko moje! Jeśli baba na ulicy chce mnie ustrzec przed tym, co ją kiedyś spotkało, to sorry: ja też chcę mieć swoje pięć minut sławy jako wyrodna matka. Bo co innego mnie ukształtuje, jak nie to?! Co innego kształtuje matkę jak nie popełniane przez nią błędy?!

Moja znajoma z synkiem jednego dziś tylko żałuje: żeby nie powiedziała po prostu „Spieprzaj, dziadu”. I tylko to uznaje za swoją osobistą porażkę: że nie potrafiła zawalczyć o siebie. Ja się tak nie dam i wam też radze, drogie mamy: wpadajcie w furię ile wlezie, gdy ktoś będzie mówił wam, że robicie coś źle. Jasne, że robicie. W końcu jesteście matkami.