Mam pewną znajomą, która nic nie robi bez długiego zastanowienia. No i właśnie pewien pan, po jakimś czasie bycia z nią w związku, zaproponował znajomej ostatnio małżeństwo. Jako umysł praktyczny, zaczęła sobie spisywać argumenty „za i przeciw małżeństwu” (wiem, trochę to dziwne…) oraz rozsyłać zapytania do znajomych, w tym do mnie (wiem, jeszcze dziwniejsze). Tym samym, chcąc nie chcąc, musiałam się zastanowić nad tym, co koleżance spędza ostatnio sen z powiek: czyli czy warto brać ślub, po co i komu w ogóle potrzebne to całe małżeństwo.

Z biologicznego punktu widzenia, nikomu. Natura tak nas zaprogramowała, że szukamy partnera pięknego, zdrowego i… odpowiednio pachnącego. Niekoniecznie perfumami, bo nikomu nie muszę chyba tłumaczyć, co to są feromony. Jak już spotkamy tego wymarzonego, to potem celem jest oczywiście przekazywanie genów. Na co tu komu papierek, umowa i świadkowie tego całego zamieszania?

Otóż okazuje się, że społecznie każdy dąży do małżeństwa. Nie tylko do związków, które tylko początkowo dają wrażenie stabilizacji. Szczególnie kobiety potrzebują czegoś konkretnego, aby poczuć się w stu procentach bezpiecznie. Zobowiązanie, które na siebie przyjmują, nie jest tylko wobec siebie samej, ale również wobec społeczeństwa, rodziny, Boga. Panowie z kolei mają w sobie potrzebę sprawowania pieczy, choć wojujące feministki mówią, że są jak bluetooth – łączą się ze wszystkim, co jest w zasięgu…

Naukowcy twierdzą, że ludzie w małżeństwach są o wiele szczęśliwsi niż w wolnych związkach, a już tym bardziej niż single. Nie mówiąc już, że niezamężni narażeni są na: choroby psychiczne, depresję, próby samobójcze, alkoholizm, czego prawdopodobieństwo zmniejsza się w przypadku osób w stałych związkach (choć wiemy, że nie znika zupełnie).

Małżeństwo opłaca się również ekonomicznie, szczególnie na emeryturze: standard życia par małżeńskich w starszym wieku jest o wiele wyższy. Ale to trzeba dożyć późnych lat, a jaka jest na to szansa w dzisiejszym świecie, gdy mówi się o kryzysie małżeństwa oraz o tym, że co trzecia para decyduje się na rozwód?

Tylko… czy rzeczywiście ten kryzys ma miejsce? Specjalista z fundacji „Rozwód? Poczekaj!” tłumaczy, że to klasyczne nadużycie statystyczne. Okazuje się, że faktycznie, 30% małżeństw się rozwodzi, ale tylko w stosunku do nowo zawartych związków w danym roku! W rzeczywistości zaledwie 73 pary postanawiają się rozejść na 10 tysięcy wszystkich – nowych i starych – małżeństw. Jeśli więc decyzja o rozwodzie podyktowana ma być usprawiedliwieniem, że nie będziesz wyrzutkiem, to przyjmij ten fakt do wiadomości – wcale nie rozpada się 30% małżeństw!

No, ale chyba tylko moja znajoma myśli o potencjalnym rozwodzie na etapie planowania ślubu. Większość pań (rzadziej panów) sądzi, że małżeństwo to koniec ich drogi przez mękę i że od tej chwili będą mogli przestać się starać. A tu zamiast nagrody – zonk, jak u Zygmunta Chajzera. Bo tu jednak trzeba się starać, i to nawet o wiele, wiele bardziej niż wcześniej.

Ludzie chcą mieć wszystko pod kontrolą, stąd obawa o wchodzenie w związki małżeńskie. Bo jeśli nie mam papierka, w każdej chwili mogę się ewakuować i udawać, że wszystko poszło po mojej myśli i było to zaplanowane. Gorzej, jak w małżeństwie coś zgrzyta i trzeba przyznać się do porażki. Jeszcze gorzej, jak trzeba nad związkiem lub sobą popracować. Skoro żyjemy w epoce hedonizmu, to nikomu nie chce się starać; łudzimy się, że wszystko może przychodzić bez wysiłku, a jedynym zmartwieniem powinno być zarabianie pieniędzy. A ponieważ małżeństwo trwa wiele, wiele lat, to będzie trzeba włożyć w nie wiele, wiele wysiłku, aby się nie rozpadło. Stąd strach – o własną wygodę, o to, czy sił wystarczy. Strach przed porażką.

Pewien psycholog powiedział, że zanim weźmiemy ślub, powinniśmy się udać wcześniej do psychoterapeuty, aby ocenił naszą gotowość. Może to przesada, ale coś w tym jest. Trzeba mianowicie znać swoje słabe i mocne strony, braki i niedociągnięcia, aby nie obarczać nimi partnera na starcie. Bo najgorzej jest, kiedy na wejściu oczekujemy czegoś od małżeństwa i od partnera, narzucając mu pewną rolę i schemat. A tymczasem partner może również czegoś żądać, czasem zupełnie przeciwnego… Najlepiej byłoby więc pozbyć się planu i płynąć z prądem, czasem tylko wiosłując, aby nie utonąć. Tak też poradziłam koleżance – wychodź za mąż, ale niczego nie oczekuj. Zobacz, co pokaże czas. Staraj się i gól nogi, a on niech zmienia skarpetki. I będzie fajnie. Bo małżeństwo to wspaniała przygoda, choć raczej z gatunku tych survivalowych – niebezpieczna, kusząca, ale jakże ekscytująca.

Nie oszukujmy się – szalona namiętność i fajerwerki biologicznie mijają po około dwóch latach związku (dokładnie po 27 miesiącach). Lepiej spaść z wieżowca czy z jednego metra? No właśnie. Jeśli wychodzisz za mąż zaślepiona zakochaniem, otrzeźwienie przyjdzie szybko. Jeśli włożyłaś w związek więcej, niż tylko koronkowe majtki z pierwszej randki, to po ślubie będzie dobrze. Czy wspaniale? Może być, ale to już zależy tylko od was.

Wniosek? Żeńcie się, nie tylko z sercem, ale i z głową. Małżeństwo nie jest dla leniwych, tchórzliwych i słabych. Nie dla tych, którzy myślą, że złapali Pana Boga za nogi. Bo to trochę jak praca, ale z gatunku tych, które lubisz. A nawet kochasz.

Pękam z ciekawości, co mi powiecie na temat małżeństwa. Internet przyjmie wszystko, Ladygugu tym bardziej – można przecież pisać anonimowo…