Na pewnym wzgórzu żyła sobie dziewczyna. Można powiedzieć o niej, że niezbyt lubi być zaskakiwana (szczególnie niemile), więc woli sobie większe wydarzenia zaplanować. Tak jak swój pierwszy poród, którego nie zaliczyłaby do niespodzianek. Wprawdzie kilka tygodni przed nim musiała spędzić w pozycji leżącej, ale nie przeszkodziło jej to dawać precyzyjnych wskazówek asystentom (czytaj: mężowi). Dlatego pierwszy poród dziewczyny odbył się bez ochów i achów, w miarę bez niespodzianek i można powiedzieć, że szybko przeszedł do przeszłości i stał się historią, której wspomina dość mile (o ile poród można tak wspominać).

Dlatego gdy dziewczyna pewnego pięknego dnia dowiedziała się, że ponownie będzie mogła o sobie mówić per „ciężarna”, już w dniu, w którym zobaczyła dwie kreski na teście zaplanowała ten WIELKI DZIEŃ. Ponownie nie czekała na żadne niespodzianki, nie nastawiała się na przeżycie orgazmu podczas porodu. Chciała zwyczajnie urodzić syna, bez przeszkód i nadmiernych emocji.

I tu bajka się kończy. Tą dziewczyną oczywiście jestem ja, a dalej ta naiwna narracja zmienia się w komedię w stylu „American Pie” i „Strasznego filmu” razem wziętych. Bo noc i dzień swojego porodu wspominam jako pasmo nieustających porażek, nielogicznych ruchów i jednego wielkiego uczucia wszechogarniającej PANIKI.

Niecały miesiąc przed planowanym wydarzeniem zdziwiłam się nieco wstając od łóżka córki, bo zawsze myślałam, że problemy z nietrzymaniem moczu to jednak problem PO, a nie PRZED porodowy. Dalej mój mózg wykonał katorżniczą pracę, a jego działanie w tej chwili przypominało źle naoliwione trybiki w maszynie. Cyk, cyk, cyk, mokro, jestem w ciąży, cyk, cyk, woda, wody… ciąża, wody…płodowe.. płodowe?! WODY PŁODOWE! ODESZŁY MI WODY! Dalej nic nie pamiętam bo zemdlałam, a jak się obudziłam w szpitalu, obok mnie leżał synek…

Akurat… Żart oczywiście!

Dalej było naprawdę jak w niemym filmie: akcja przyspieszyła, a całości scen towarzyszyła muzyka z rozstrojonego klawesynu. Co robi kobieta, której miesiąc przed terminem odchodzą wody? W romantycznych komediach relaksuje się, zaczyna liczyć skurcze i w odpowiedniej chwili jedzie do szpitala. A ja? Chwytam w panice słuchawkę i dzwonię. Po pogotowie? Do mamy? Nieee… Ja dzwonię do znajomego, który przypadkiem jest właścicielem szpitala położniczego, a który to z moją ciążą nie miał za wiele wspólnego. Na szczęście ten świetnie sobie radzi z babami w ciąży, choć chyba tak spanikowanej, wrzeszczącej do telefonu „Wody mi odeszły!!!” jeszcze nie słyszał. Na początku pewnie myślał, że ma wpaść i posprzątać. Dobrze, że wideo konferencji nie zrobiłam, żeby ocenił stopień porodu…

Dalej archetypowa rodząca chwyciłaby torbę i ruszyła spokojnie do porodu. Heh, dobre sobie: torbę. Jakąś torbę chwyciłam, ale a) nie było w niej rzeczy dziecka b) nie było w niej rzeczy dla mnie c) nie było w niej żadnego dowodu tożsamości. Ile to razy tłukli nam do głowy w szkole rodzenia, żeby torbę przygotować wcześniej i nie zapomnieć dowodu. Ale oczywiście zgubiła mnie pewność siebie i zwyczajnie ŻADNEJ TORBY NIE PRZYGOTOWAŁAM! Rzeczy dla dziecka wciąż znajdowały się w kartonach na strychu, bo przecież to właśnie ostatni miesiąc ciąży zaplanowałam na pranie i prasowanie oraz kupowanie koszul do porodu dla siebie (po co się to niby ma kurzyć, myślałam… o, naiwności!).

W szpitalu przyjęli mnie mimo wszystko z otwartymi ramionami, a nawet starali się dać do zrozumienia, że odwrotu nie będzie:

Kinga u wrót porodówki (dysząc):  Odeszły mi wody! Co teraz?!

Położna (ze stoickim spokojem): No to trzeba będzie urodzić. 

Raz tylko podejrzliwie spojrzeli, czy to nie „Betlejewski. Prowokacje” (nie miałam przecież dowodu osobistego…). Szybko okazało się, że chyba opuściłam jedną  lekcję szkoły rodzenia, bo przed sobą mam całą noc leżenia i czekania. Na szczęście mąż miał do dyspozycji tych kilka nocnych godzin, aby pojeździć sobie od domu do szpitala, z tym, że odległość ta wynosi u nas jakieś 25 kilometrów. W jedną stronę.

Muszę powiedzieć, że cudownie spisał się z przygotowaniem torby dla swojej rodzącej żony. Cieszę się, że zapakował bieliznę, którą kupił mi na Walentynki w pierwszym roku naszego poznania. Widocznie wciąż widzi we mnie TAMTĄ kobietę. To nic, że w dniu porodu ważyłam jakieś 25 kilo więcej i brzuch wylewał mi się nad fikuśnymi majtami jak Bridget Jones; to nic, że cyc co jakiś czas wyglądał na świat wołając: „Heloł!”. Nie wiem, czemu w następnych dniach po porodzie zamieniłam ten gustowny komplet (który przynajmniej ściągał na mnie uwagę personelu) na jednorazową koszulę szpitalną. Przecież chłopak się postarał i nawet smutno mu było, gdy zdjęłam w końcu te majty, a one nie wróciły do swoich poprzednich rozmiarów. Ale przynajmniej sam się w nie teraz zmieści. Do torby dorzucił także kilka rolek papieru toaletowego – nie dlatego, że ciągle słyszał ode mnie „chyba się sfajdam ze strachu”, ale dlatego, że jego ciężarna żona była pociągająca… tzn. zakatarzona. Córka też spisała się na medal – dorzuciła swój ukochany kubek z psiakiem, który chyba miał być prezentem dla brata…

torba do poroduDziecko w końcu przyszło na świat, a temu akurat nie towarzyszyły gromkie śmiechy publiczności. Tutaj wszystko poszło perfekcyjnie (no, prawie, bo jednak jak się okazało, cesarka to operacja i o dziwo mogą być po niej drobne powikłania). Pierwsze dni po porodzie dziecko spędziło w szpitalnych fatałaszkach i pewnie było mu bez różnicy, że ma na sobie różowe śpioszki z koronkowym żabotem, a czapeczka pamiętała chyba jeszcze czasy Gierka (i chyba on wyglądałby w tej czapce lepiej). Mimo wszystko mój syn był bez dwóch zdań zachwycający i prawie zaczęłam żałować, że odwołałam kamerzystę, który miał nakręcić nam film z porodu… Żart oczywiście: żadnego kamerzysty nie planowałam, ale teraz myślę, że gdyby zaprosić Charliego Chaplina jako reżysera, to chyba oddałby mi swojego Oscara, a sam leżał na ziemi i kwiczał ze śmiechu.

A tak na poważnie: mój drugi poród to pasmo nieporozumień, nieszczęść i zabawnych sytuacji, ale nie było mi w każdym momencie do śmiechu. Do dziś nie wiem, dlaczego nie przygotowałam torby, nie miałam żadnej normalnej pidżamy, nie wiedziałam, że wody płodowe czasem odchodzą. Gdyby nie pomoc męża, który jak to tylko facet potrafi trzymał fason nawet wtedy, gdy kazałam mu przejeżdżać na czerwonym, to chyba wszystko potoczyłoby się gorzej. Panika przerodziłaby się w histerię, a tak, udało się z tego zrobić czarną komedię. To on przygotował w trzy dni wszystko to, co ja zaplanowałam sobie na kilkutygodniową pracę. Zajmował się córką, prasował, gotował i wyjeździł przydział paliwa na pół roku. Dobrze, że nie wpadł na pomysł żeby przynieść  sobie deskę do prasowania do szpitala…

Ja też w sumie spisałam się dzielnie, a na pewno mogę być dumna z jednego: mojego drugiego porodu nigdy nie zapomnę, a żadna z koleżanek nie przebije mnie w swojej bezmyślności.

Tagged in: