Miałam ostatnio gorszy, zdrowotny okres. No dobra, nie miałam siły ruszyć ręką, nogą, nie mówiąc o ruszeniu głową. Także w tym innym znaczeniu. Potraficie wyobrazić sobie matkę, która nie robi totalnie NIC? To właśnie ja (wtedy).

I wiecie co? Był to najlepszy urlop, jaki mogłam sobie wyobrazić. Bo nagle przestały przeszkadzać mi brudne podłogi. Pranie, które czekało na wyprasowanie, doskonale spisało się jako moja poduszka i podnóżek. Talerze z resztkami już nawet nie wędrowały do kuchni, tylko składałam je na później. I nawet zastanawiałam się  czy może uda mi się  z tych resztek skomponować później jeden posiłek, ale ktoś mi je wcześniej  zabrał. Niebo wcale nie zawaliło mi się na głowę, gdy z pidżamy robiłam dzienną podomkę i dalej tak samo – przez 3 dni z rzędu. Okazało się, że ten facet z Indii co nie myje się od 3 lat, tylko ściera brud ostrą ściereczką, ma chyba rację: od brudu w ogóle nie da się umrzeć (chyba że się na nim potkniesz). Nie zdołałam wprawdzie potwierdzić teorii, że brud powyżej centymetra odpada, ale za to okazało się, że włosy na nogach dają przyjemne ciepełko, a niezmywany lakier z paznokci nie odpryskuje, ale ściera się z czasem (byleby odpowiednio tani, ja mam takie za 3 złote). W końcu ozdrowiałam, ale wróciłam do swojej roli, ale nieco odmieniona.

Bo nie dajcie sobie wmówić, że wy cokolwiek musicie. Tak naprawdę matka nic nie musi. Nie dość, że nosiła w brzuchu mały wór ziemniaków, przecisnęła arbuza przez rurę średnicy banana, to jeszcze ciągle stoi obok niej ktoś, kto wymaga, żeby dom, ona i całe otoczenie wyglądało dokładnie tak, jak przed porodem. Kim jest ten tyran, winny naszej kobieco-matczynej frustracji? To on – nasz niewidzialny przyjaciel – wewnętrzy strażnik…

Tak naprawdę same jesteśmy sobie winne – przyzwyczajamy swoich partnerów, matki, teściowe, że w naszym domu jest pięknie, obiad gotujemy same, a koszulki mężusia zawsze równiutko w szafie. A kiedy którejś pani nie starcza pary albo zwyczajnie nie ma na to siły (bo ochoty to na pewno nie ma), to zaraz jej się wytyka, że: sobie nie radzi/może potrzebuje gosposi/jest złą żoną. Tylko czy ktokolwiek z nas, zarobionych matek, usłyszał od swoich bliskich coś takiego, gdy zaliczył małe potknięcie?! Ja nigdy! Bo właśnie nie społeczeństwo narzuca nam perfekcyjność, ale same sobie budujemy w głowie naszą wizję jako super-mamy! Okazało się, że gdy ja leżałam odłogiem, dom jednak ktoś ogarniał (mąż), córka nie schudła (znaczy się coś jadła, może McDonalda, nie wiem…), a niewyplewiony ogród zaczął przypominać angielską posiadłość i sąsiadki nawet pytały o numer ogrodnika.

Powiem wam coś, czego sama nie lubię słuchać, a każdy, kto mi to powie, zaraz ogląda drzwi od tamtej strony. Mianowicie kobiety przesadzają. We wszystkim. Każdą sytuację rozdrapują na setki małych kawałeczków. Wymagają od męża niemożliwego, mówienia bezwzględnej prawdy i miłości aż po grób. Dzieciom stawiają wymagania, a od trzylatka oczekują panowania nad emocjami. Ale najbardziej kobiety przesadzają stawiając wymagania samej sobie. Nie wiadomo, czyje ambicje chcą zaspokoić: zasłużyć w końcu na aplauz rodziców (nie łudź się, nigdy cię nie pochwalą, bo to będzie oznaczało, że jesteś dorosła i nie jesteś już ich dzieckiem), podziw koleżanek (i tak znajdzie się ktoś lepszy), samouwielbienie. Zajeżdżamy się na maksa, a potem poprzeczka umieszczona jest tak wysoko, że trudno ją przeskoczyć i… zajeżdżamy się jeszcze bardziej. 

Dlatego kobiety, wyluzujmy, choć na jakiś czas. Mąż ucieszy się, że przestałaś nam nim wisieć z toporem i przypomni sobie, za co cię pokochał. Dziecko dostanie skrzydeł, ale jeśli dałaś mu wcześniej korzenie, to nie bój się, daleko nie odleci. Ty spojrzysz na siebie z dystansu. Bo wychodzisz z siebie żeby wszystko było idealne, a powinnaś raczej stanąć obok i spojrzeć, jak byłabyś szczęśliwa, gdyby wszystkie powinności były też przyjemnościami.

Tagged in: