Twierdzimy, że zależy nam na bezpieczeństwie naszego dziecka. Foteliki, kaftaniki, łóżeczka, osłonki. Zabezpieczenia szuflad, okien. Mamy w szafce leki, plastry, bandaże. Na co dzień jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Na co dzień tak, a od święta? A co z wakacjami, w czasie których nasza czujność jest mocno uśpiona?

Jeśli macie małe dziecko, to najczęstszym, co może mu się przytrafić, jest skaleczenie, które – w zależności od miejsca, czyli stopnia ukrwienia – może wyglądać groźnie lub nie. Wiecie, że jestem tropicielem wszelkich niebezpieczeństw, które mogą stanąć na drodze mojego dziecka. Dlatego zawsze w pogotowiu mam apteczkę i wiem, gdzie ona znajduje się w samochodzie (teraz już wiem, ale za pierwszym razem oczywiście dzwoniłam w panice do męża). Jeśli jestem gdzieś, gdzie nie mam do niej dostępu, z pomocą mogą przyjść mi: pieluchy tetrowe (to raczej wtedy, kiedy Lenka była mała), chusta, którą aktualnie mam na szyi czy nawet rajstopy.

Podstawą jest też oczywiście butelka wody, a nawet kilka: woda zalecana jest do przemywania ran (bardziej nawet niż spirytus!) oraz jest pierwszym ratunkiem przy omdleniach (do pokropienia twarzy – nie poimy nieprzytomnego!) czy podejrzeniu udaru cieplnego (tutaj poimy i uciekamy ze słońca). Oprócz tego świetnym rozwiązaniem jest włożenie zimnej butelki wody do opakowania termicznego – utrzyma niską temperaturę i jest niezastąpiona do chłodzenia rozgrzanego karku, np. podczas wędrówek w górach. Jeśli oczywiście ktoś ma siłę dźwigać dodatkowe butelki…

Wiecie już, że dziecięce rany najlepiej przemywać zwykłą wodą, ale lepiej nie przykrywać ich niczym jeśli dziecko potrafi powstrzymać się od zachlapania ran błotem. W żadnym przypadku nie opatruj skaleczenia watą czy chusteczką higieniczną – strzępki przykleją się do rany, a chyba nie chcecie przysparzać dziecku dodatkowego cierpienia przy oczyszczaniu jej… Lepiej pozostawić ranę otwartą (jeśli oczywiście jest powierzchowna), bo stały dostęp tlenu spowoduje szybsze gojenie. Pierwszą oznaką, że trzeba szukać lekarza, jest pojawienie się ropy – wskazuje ona, że w ranie doszło do zakażenia bakteryjnego i sami sobie raczej z tym nie poradzicie.

Jakiś czas temu świat obiegła wiadomość, że jedna z córek znanej aktorki zachłysnęła się wodą pitą ze szklanki, co spowodowało niedotlenienie mózgu. Wypadek miał miejsce dawno temu, ale ja wciąż nie mogę wykasować z pamięci tej smutnej historii. Panicznie boję się, że moje dziecko czymś się zakrztusi. Podstawą jest obserwacja – patrz, czy kaszel jest efektywny i czy dziecko da radę oddychać oraz czy nie blednie. Jeśli dziecko kaszle i oddycha – nie rób nic. Nie stukaj go w plecy, nerki, kark. Jeśli jednak sprawy wyglądają źle, pięć uderzeń MIĘDZY łopatki (dokładnie tam, a nie gdziekolwiek w plecy) powinno pomóc. Jeśli nadal nie ma poprawy, pora na zabieg znany z filmów – czyli zabieg Heimlicha. Mocne uciśnięcie na przeponę czyli w miejsce POD ŻEBRAMI (nie na mostek, bo możesz połamać żebra oraz nie niżej, bo łatwo uszkodzić śledzionę czy wątrobę) powinno spowodować wypchnięcie poprzez ciśnienie niechcianej resztki pokarmu.

Nie będę tu przypominać o metodzie resuscytacji – nie wierzę, że mając dziecko nie znamy tych zasad, co najwyżej możemy mylić się co do poprawnej proporcji oddechów ratunkowych i masaży serca. Ale jest kilka najczęściej popełnianych błędów:

– nie sprawdzamy, czy faktycznie nie ma oddechu

– nie ściskamy nosa stosując oddech ratowniczy (a w przypadku bardzo małego dziecka, nie obejmujemy ust i nosa równocześnie)

– robimy to za mocno lub za słabo (przy niemowlęciu wystarczą dwa palce)

– stosujemy złą liczbę uciśnięć lub oddechów (prawidłowa to 2 oddechy na 30 uciśnięć!)

– przerywamy co chwilę akcję żeby sprawdzić, czy dziecko oddycha

– za późno wzywamy karetkę

Wiadomo, że to, o czym piszę, jest ekstremum i nikomu nie życzę, żeby miał okazję sprawdzić swoje umiejętności w praktyce. Osobiście jak dotychczas nie musiałam tego robić i wcale nie jestem pewna, że wiedziałabym w chwili stresu, jak pomóc. Ale ja lub moi znajomi przeżyliśmy:

wepchnięcie klocka / koralika do nosa – tutaj pomocna Frida lub gruszka do nosa

poparzenie – zdejmujemy ubranie, pod którym jest poparzony fragment skóry i tylko chłodzimy, nie zimną tylko chłodną wodą oraz nie bezpośrednio na ranę; następnie zakładamy jałowy opatrunek i absolutnie nie smarujemy żadnym tłuszczem! Pęcherze, które powstaną, zostaw w spokoju, niczym nie przekłuwaj i dziecku też zabroń.

przegrzanie – nie wkładaj dziecka do lodowatej wody, np. w morzu – fundujesz mu błyskawiczny wstrząs termiczny! Schładzaj stopniowo, podawaj napoje, a jeśli dziecko czuje się coraz gorzej, blednie, tracisz z nim kontakt, błyskawicznie wzywaj pomoc.

użądlenie przez pszczołę – w najbardziej drastycznych okolicznościach, czyli poprzez wypicie otwartego napoju z owadem w środku; w zasłyszanej opowieści osa ukąsiła w brodę i jeśli dziecko nie jest uczulone (to akurat nie było), żądło natychmiast trzeba wyjąć nie wygniatając, bo wtłaczamy w ten sposób tylko więcej jadu; w przypadku moich znajomych mama miała długie paznokcie i poradziła sobie szybko z żądłem.

Nam na szczęście żadna większa tragedia jeszcze się nie przytrafiła i nie wiem, czy to kwestia tego, że staramy się przewidywać skutki czy bardziej tego, że sami w dzieciństwie mieliśmy sporo tego typu przygód… Czy wy mieliście takie doświadczenia w młodości lub ze swoimi dzieciakami? Czy zawsze wiecie, co robić w takich chwilach?