Każdego dnia wstaję podwójnie. Pierwszy raz rano, bo odprowadzam dziecko do przedszkola; drugi raz też rano, z tym że bliżej temu rankowi do południa niż świtu. Nie wiem, czy któraś matka pracująca w domu nie odsypia tak wczesnej pobudki. Ja odsypiam.

Potem śniadanie – obowiązkowe, bo jakie śniadanie, taki cały dzień. Tosty z masłem i dżemem, ewentualnie syropem klonowym, kanapka z pasztetem i keczupem, kawa rozpuszczalna ze śmietanką. Pieczywo to podstawa. Dżem i syrop klonowy dostarczają niezbędnej porcji cukrów, od których mam kupę. Energii oczywiście. Pasztet z kolei to mięsko, a mięsko=białko, od którego rosną mięśnie. Wiadomo również, że mięśnie mogą też urosnąć z tłuszczu, więc grubasy na siłowni mają zadanie ułatwione. Szkoda że do nich nie należę. Keczup to jedna z wymaganych 5 porcji zalecanych warzyw. Jego zaletą jest też, że zawiera czasem więcej selera niż pomidorów, więc w jednej kropli mamy w sumie 2 porcje. Bez kawy nie ma kołaczy, a dla tych, co jej nie lubią, mam radę: dajcie więcej śmietanki. Nie wyczujecie smaku kawy. Do tego śmietanka to samo zdrowie: wapń i białko.

Po takim śniadaniu to człowiek ma energię. Sprawdzam więc, co w domu piszczy i czy nowa gosposia się sprawdza. Naprawdę nie wiem, po co ją zatrudniłam, skoro takie sprawdzanie zajmuje tyle samo czasu, co sprzątanie mojego domu, czyli jakieś dwie godziny. Zanim obejdę wszystkie kąty, ostro głodnieję, nie wiem czemu, skoro śniadanie takie pożywne… Zatem wrzucam do żołądka, co tam mam pod ręką: drożdżówka z kakałem, herbatę z prądem, tfu, sokiem malinowym. Kakao zawiera ogromne ilości magnezu, bez którego nasz muzg nie fukjconowuje jak tszeba. Bes magnesu nasz mózg nie ma energji rzeby poprawnije…fukcjonował. Wyztarczy taka odrobina kakało, jaką cukiernicy dają do drożdżówek, odmierzając tę ilość podobno za pomocą paznokcia swojego małego palca. Herbata z prądem, tfu, sokiem działa podobnie jak kawa, z tym że nie trzeba wydłubywać fusów z zębów.

Po takiej ilości magnezu mogę już zasiąść do pracy. Macham szybko ze trzy teksty, wybieram pierwsze lepsze zdjęcia z aparatu. Całe szczęście mam talent i szybko mi idzie. Zdjęć też nie muszę jakoś specjalnie przygotowywać – do tego też mam talent. Teksty same się piszą, a w międzyczasie zerkam, kto wyleciał z tańca z gwiazdami na Jamniczku czy innym pudelku. Nigdy wam nie mówiłam, ale to tam szukam głównych inspiracji. Bo te portale to samo życie. Drugą wielką inspiracją są „Pamiętniki z wakacji”. Tylko dla nich zastanawiam się ostatnio, czy nie kupić telewizora. Ponieważ teksty nie są tak absorbujące i łatwo idzie, sprawdzam sobie ceny telewizorów. E, za tanio. Poczekam aż podrożeją. I przy okazji poszukam, co tam w ogóle na allegro, skoro już sprawdzam telewizory. Od tego zajęcia odrywa mnie jakaś myśl. Jakiś dręczący problem. Aha, wiem. To głód. Pora na obiad.

Dziś chińszczyzna. Otwieram więc torebkę, wybieram na chybił trafił z szafki. Makaron oczywiście wysypuje się na blat. Szukanie między nim saszetek z przyprawami i oliwą przypomina szukanie igły w stogu siana. Mimo wszystko, temu, co wymyślił to danie, powinni dać kulinarnego nobla. Nota bene zawsze myślałam, że nagroda Złotych Malin przyznawana jest najlepszym daniom, dopóki nie dowiedziałam się, że jej laureatem jest mój ulubiony film czyli „Kac Wawa”. Przecież ten film to samo życie – jak tylko jadę do znajomych do Wawy mamy dokładnie taki sam scenariusz wieczoru…

Ale wracając do obiadu: nie wiem, kto wymyślił otwieranie tych torebek, ale jemu z kolei powinni dać ostrego kopa. Kopa do zabrania się do roboty, żeby poprawił, co spartaczył. Bo nie dość, że cała ta pyszna oliwa zostaje na palcach zamiast w zupie, to jeszcze trzeba użyć do tego zębów, przez co potem przez pół dnia czuję się, jak po chrzcie kolonijnym, gdy kazali jeść pokrzywy (bo preferuję oczywiście zupki ostre).

Dobra, w końcu zjadam. Ledwo zdążę posprzątać kuchnię po tym gotowaniu, wpada Lenka. Kochana dziewczynka, mama pokazała jej tylko dwa razy drogę z przedszkola i sama wraca już do domu. Na szczęście skrzyżowanie nie jest duże, a ona w wieku trzech lat zna się na kolorach świateł, bo dzięki Bogu nie odziedziczyła po mnie daltonizmu. Lenka zabiera się za zabawę, a ja w końcu mam czas dla siebie więc odpoczywam.  Ponieważ jestem styrana, proszę swoje dziecko, żeby zrobiło mamie herbatkę. Na szczęście sprytnie zakupiłam jej ćwiczebny mini-zestawik herbaciany. Biedna myślała, że to zabawka, podczas gdy faktycznie kształciła się w podawaniu zmordowanej matce kubka herbaty. Nie powiem, było kilka wypadków przy pierwszych próbach, ale rany szybko się goją i dziecko już nawet tak bardzo nie narzeka na ból paluszka. Zresztą znalazłam świetny sposób na taki paluszek, zobaczcie. KLIK

Picie herbaty przerywa mi przyjście gosposi i niani w jednym. Naprawdę nie wiem, jak ta dziewczyna ogarnia cały teren i dziecko za jednym posiedzeniem. No ale w końcu studiuje pedagogikę dzienną, to musi gdzieś nałapać tej praktyki, bo życie matki to nie jest łatwy kawałek chleba. Same widzicie, jak wygląda mój dzień. Tylko robota i robota…

Niania jest jak tajfun, schodzę jej grzecznie z drogi i udaję się do moich prywatnych apartamentów. Blogowanie to nie jest łatwy kawałek chleba, kładę się więc na łóżku i myślę nad następnymi krokami, tematami, projektami. Kiedy wykończona kończę tę pracę, jest w końcu wieczór. Spędzam go z bliskimi – włączamy sobie wiadomości i wspólnie patrzymy, jak rośnie bezrobocie choć nikomu w kraju nie chce się robić. Po wiadomościach wspólnie odrabiamy z Lenką zadania, które dostała w przedszkolu – od małego trzeba dawać dziecku dużo zajęć, inaczej nici z jej rozwoju. Nie można marnować czasu. Ja nie marnuję. Dlatego teraz nie muszę przygotowywać kolacji, tylko zjadamy szybko to, co nagotowała gosposia. Ot, lekka kolacyjka, prosta: gazpacho, suflet i knedle z truflami. Trzeba się najeść, bo następny posiłek dopiero jutro późnym rankiem. Czy raczej przedpołudniem. Jak pomyślę, ile jutro roboty, to same oczy się kleją…

 

Kombinezon: Mosquito.pl