Tak się złożyło, że z dnia na dzień bardziej wciąga mnie Instagram. A nawet nie on sam, ale InstaStory, które nagrywam dla Was z wielką chęcią każdego dnia (możecie je oglądać po kliknięciu w zdjęcie główne na moim profilu Instagram).  To właśnie tam najwcześniej pochwaliłam się dziewczynom, że po 6 latach  wracam wreszcie do pracy. Powiedziałam co miałam powiedzieć i myślałam, że temat mamy wyczerpany.  

I tu pewnie definicje pracy zarobkowej będą nam się rozmijać. Bo o ile u wielu z Was praca i wszystko co związane z przygotowaniem się do niej to przeważnie pobudka ok. 6 rano, szybki make-up, kawa, śniadanie (a może dziś bez), bieg na autobus lub szaleńcza jazda autem i wparowanie do biura tuż przed 8 rano, a potem wychodzenie z niego o 16-tej, to u mnie to wygląda nieco inaczej. Diametralnie inaczej. Przemilczę nocne pobudki z powodu moich dzieci i fakt, że nie wysypiam się od momentu pojawienia się na świecie Lenki, chociaż na ten temat mogłabym doktorat napisać. U mnie praca to przede wszystkim ruchome godziny. Bardzo ruchome. To nienormowany czas, który w praktyce może oznaczać tyle, że spędzam w niej 24 h na dobę. I tak czasami też bywa. Ale przed pracoholizmem powstrzymuje mnie moja rodzina i te dwa małe brzdące, które potrzebują matki.

No właśnie. Los matki jest okrutny. Nie pracuje – nie ma za co żyć. Pracuje – nie ma kiedy żyć. I coś w tym jest. Naprawdę ciężko się rozdwoić i pogodzić bycie z rodziną z byciem w pracy. Ale pewno same to wiecie z własnego doświadczenia. Pewnie macie też różnych szefów i oni też Wam dają w kość. No chyba, że idą na rękę, to chylę przed nimi czoła. Natomiast u mnie ja sama sobie jestem szefem i ja sobie ustalam czas oraz granice. Ma to swoje plusy i minusy. Jednym z nich są kłopotliwe pytania. Dlaczego kłopotliwe? A dlatego, że bardzo chcę odpowiedać na każdą Waszą wiadomość. Wierzcie lub nie, ale chcę mieć z Wami kontakt. Tylko problem pojawia się jeśli jedno pytanie zadaje mi kilka, kilkanaście albo i więcej osób dziennie.

Bo często pokazuję się na Instastory rano i wtedy dostaję mnóstwo pytań o to czy wywalili mnie z roboty. Mam tylko nadzieję, że za tymi pytaniami czai się prawdziwa troska o mój rozwój zawodowy, a nie ukryta złośliwość typu „a dobrze jej tak”. Ale żeby zaspokoić Waszą ciekawość odpowiadam: nie, nikt mnie z pracy nie wywalił, bo musiałabym to zrobić ja sama. Ba dum, tsss… A póki co ogarniam, jestem z siebie nawet zadowolona, wyrabiam się z zadaniami, więc nie ma powodów, żebym się wysyłała na bezrobocie.

”No więc jak ona to robi, że z rana ma czas wrzucać treści na Insta?” – zapytacie. To proste. Pracujemy z Adamem na zmiany. Zmusza nas do tego niefortunna sytuacja, w jakiej się oboje znaleźliśmy (czyt. dorobiliśmy się drugiego dziecka).  Mając dwójkę dzieci, niełatwo jest pracować obojgu rodzicom. Zazwyczaj jedno z nich zostaje w domu i haruje przy garach, pralce, desce do prasowania i przy opiece nad maluchami. My mamy to szczęście, że możemy sobie swobodnie ustalać grafik zajęć tak, żeby ktoś z nas był przy Lence i Antosiu. A że zdecydowaliśmy, że nie będziemy zatrudniać niani, to w pewnym sensie mamy niestety przerąbane. Kiedyś, gdy Lenka nie chodziła do przedszkola, a Antosia nie było jeszcze na świecie,  mieliśmy nianię – wtedy to był raj na ziemi.  Przez jakiś czas opiekowała się nią nasza dobra znajoma, a jak się przeprowadziliśmy, to moja przyjaciółka i jednocześnie jej chrzestna. Zaszła w ciążę dopiero jak Lenka szła do przedszkola, więc wszystko ładnie się zazębiło. Niestety przy Antosiu już nie mamy takiej stałej pomocy.  Jakoś mam problem z oddaniem dziecka osobie znalezionej w agencji, a może doszliśmy do wniosku, że po prostu taka pomoc nie jest nam potrzebna? A właściwie to jedno i drugie. Bo rzeczywiście jesteśmy w stanie z Adamem tak ogarnąć rozkład dnia, żeby jakoś podołać. Ale przyznaję, że nie jest to łatwe i czasem padamy na pysk. No dobra, codziennie padamy na pysk.

Zmiany wyglądają w ten sposób, że czasem mój mąż wstaje o 5:30, żeby popracować do 14, a później ja idę popracować. Innym razem ja wstaję rano i wracam o 14. Zdarza się też, że idę pracować dopiero o 16, bo chcę spędzić trochę czasu z dziećmi i zjeść z nimi obiad. Tu działa zasada: kiedy się dorwę do komputera, wtedy pracuję. Nie dorwę się – trudno. Nikt mi głowy nie urwie za to, ani tym bardziej nie wyrzuci z roboty. Wtedy mam czas na inne rzeczy, np. na wrzucanie dla Was filmików na Insta. Więc zanim znów pomyślicie, że długo nie zagrzałam miejsca w biurze albo że się nie sprawdziłam po powrocie z macierzyńskiego, to pragnę Was uspokoić – nie zdarzyła się żadna z tych sytuacji. Jednocześnie nie wyobrażam sobie, żebym miała rzucić swoje zajęcia i codziennie o stałych porach biec do korporacji, by ogarniać „brify” i „dedlajny”, podczas gdy w domu Antoś ma gorączkę, a Lenka ma ważny występ w przedszkolu. Musiałabym się rozdwoić, a słyszałam, że klonowanie ludzi jest dopiero w fazie testów. Pierwsze w kolejce do testowania maszyny klonującej stoją matki. Chyba też się zgłoszę na ochotnika…