Kiedy mijam na ulicy matki z dziećmi, zawsze wyczuwam z ich strony ten dziwny zapach. Niezależnie od tego, czy ich dzieci noszą jeszcze pieluchy czy biegają spocone po placu zabaw, wszystkie matki i tak pachną tak samo. Dziś wiem, że to zapach strachu.

Poczułam go na sobie już pierwszego dnia, gdy tylko zobaczyłam niby spodziewane, ale jednak zaskakujące dwie kreski na teście. Niezależnie, kto był obok mnie, ile osób próbowało rozwiać moje obawy, zapach strachu nie dał się odpędzić.

Na początku bałam się o jej zdrowie i bezpieczeństwo. Potem strach zaczął kierować się w mniej cielesne rejony: rozszerzył się o zadowolenie i szczęście – także jej. Teraz panicznie obawiam się przyszłości oraz tego, co ona przyniesie. Bo czy będzie lubiana? Czy ktoś jej nie skrzywdzi? Czy będzie potrafiła rozróżnić dobro od zła? Co zrobię, gdy dokona złych wyborów i ja będę to wiedziała, a ona nie?

Nie lubię tego uczucia, ale jestem jej za ten strach wdzięczna, bo uświadamia mi, że wszystkie wspólne momenty są ulotne jak chmury, które przepływają po niebie. I że trzeba je łapać tak szybko, jak się da. To strach napędza mnie do tego, żeby czerpać z życia pełnymi garściami; to lęk o jej jutro napędza mnie do szukania nowych, wspólnych przygód. A strach, że ten dzień, w którym będzie wstydziła się je ze mną przeżywać, nadchodzi wielkimi krokami. I lęk, że jej nowi towarzysze nie dostrzegą jej wyjątkowości w takim stopniu, jak ja, próbuje mnie sparaliżować.

Ale nie chcę zmywać z siebie tego strachu. Bo gdy poczuję pewność, iż jestem bezpiecznym punktem w jej życiu, ona wysunie mi się z rąk i popędzi sama. Ten strach nie paraliżuje: on napędza. Wiem, że nie mam zbyt wiele czasu, aby dostrzegła we mnie nie tylko matkę, ale i najlepszego przyjaciela, zwierzchnika, którego się uwielbia, podziwia, szanuje; dla którego pracuje się bez wypłaty, bez przekupstwa, kieszonkowego, dziecięcego szantażu. A ona jest dla mnie również takim szefem: bezlitosnym, ale uzależniającym; szefem, który płaci nieregularnie, ale ta premia, którą daje, rekompensuje dni posuchy.

Mój lęk narasta. Trzęsłam się nad nią, gdy była wielkości kropli wody, gdy porównywali ją do fasolki, moreli, jabłka. Ten strach rósł proporcjonalnie do tego, jak duża i silna stawała się w moim brzuchu. I myślałam, że wraz z porodem strach zniknie. Tymczasem faktycznie, na chwilę się przyczaił w okresie, gdy wszystko w jej życiu było zależne ode mnie. Wrócił ze zdwojoną siłą, gdy zaczęła przejawiać pierwsze oznaki niezależności. I właśnie sobie uświadamiam, choć próbuję wyprzeć to ze świadomości, że ten cholerny strach nie zniknie nigdy. Bo nawet w dniu mojej śmierci lęk o to, co dalej się stanie z nią i jak sobie beze mnie poradzi, wywoła pewnie u mnie paniczną reakcję… choć nie wiem, na co podstarzałej starszej pani, którą kiedyś będzie, potrzebna jeszcze matka.

Nie pozwolę sobie zabrać mojego strachu i nie każcie mi się go pozbywać, bo to on wyróżnia mnie z tłumu bezdzietnych. To on łączy mnie ze wszystkimi matkami z całego globu. Bo może ich dzieci różnią się kolorem skóry, wyznaniem czy językiem, ale matczyny lęk nie zna granic i jest dokładnie taki sam na każdym krańcu świata.