Kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko – córka – zaczęłam sobie ją wyobrażać, gdy będzie miała kilka lat. W myślach widziałam ją w samych różowych barwach; sądziłam, że będzie niewinna i rozkoszna. I owszem, taka jest (czasami…), ale w jednym zaskoczyła mnie totalnie. Nigdy nie przewidziałam, że moja córka w wieku 5 lat będzie lepiej mówiła po angielsku niż ja gdy byłam w wieku maturalnym…

Na początek żeby rozwiać wątpliwości: nie, nie chwalę się. Przyznaję, że mnie samą do dziś wprawia to w zdumienie. Nieraz wcinało nas z mężem w ziemię, jakim angielskim zwrotem córka potrafiła nam zasunąć. A najciekawsze jest to, że za wiele nie zrobiliśmy…Bo jeśli myślicie, że Lenka ma w domu nianię-native speakera, to się mylicie. Na prośbę tych, którzy obejrzeli poniższe filmiki na instagramie, zdradzę, jakim cudem nasze dziecko mówi po angielsku lepiej niż jakaś tam Dora i przyjaciele.

Chociaż właśnie od Dory się zaczęło. Moja córka pokochała tę ekranową dziewczynkę gdy miała niecałe 2 lata. Powtarzała za nią słowa i zwroty, a potem zaczęła używać ich w domu. Problem tylko w tym, że Dora po angielsku mówi fatalnie, bo z polskim akcentem, który brzmi tak, że czasem sama zastanawiałam się, jakie to słowo. Przerzuciliśmy się więc na piosenki i proste bajeczki po angielsku. Co dziwne, mojemu dziecku nie robiło różnicy, że początkowo nie rozumiało zbyt wiele. Najważniejsze, że powtarzała, chłonęła akcent, a gdy w domu udało jej się użyć jakiegoś słówka po angielsku, to cieszyła się jak dziecko (jak przystało na dziecko ). Potem lawina ruszyła. Pomogło nieco przedszkole, w którym Lenka miała po trzy godziny angielskiego w tygodniu (wkrótce zmieni się to na pięć). Sposób nauki banalny: piosenki, wierszyki, proste pytania. W drodze do domu zawsze opowiadała, co na angielskim i że drzewa mają kolor green.

Teraz z kolei ja cieszyłam się jak dziecko i postanowiliśmy pójść krok dalej: zaprosiliśmy nauczyciela do domu. Ciocia Kicia  przychodzi do nas zaledwie raz w tygodniu, ale widzę, że Lenka czeka na jej wizytę jak na Świętego Mikołaja. Nie, Kicia nie przynosi prezentów. Ma jednak zawsze w zanadrzu nowe słówka, zwroty, piosenki, książeczki, obrazki, ale wszystko po angielsku. Rozmawia z moim dzieckiem o tym, co jest mu bliskie: pyta co w przedszkolu, o urodziny taty (które w tym roku Lenka zorganizowała mu sama), co ma dziś na sobie. Jasne, że córka popełnia błędy: wtedy Kicia prostuje je w naturalny sposób, którego nie znałam dotychczas. Nie wyjaśnia, jak powinno być poprawnie, tylko powtarza to samo, co zostało powiedziane, ale już z właściwym słowem. Jak sobie przypominam, tak właśnie uczyłam swoje dziecko poprawnie mówić po polsku. To wszystko genialne w swojej prostocie, co?

Ale to już czasy teraźniejsze, bo podkreślam, że nauka angielskiego zaczęła się jednak od kreskówek. Osoby, które regularnie czytają bloga, pamiętają pewnie ten wpis: Jak nauczyłam swoje dziecko mówić po angielsku (nie wydając na to nawet złotówki). Dlatego namawiam was, że jeśli już puszczacie dziecku bajki, to niech nie będzie to jakieś ninjago czy inne z serii „zabili go i uciekł”. Spróbujcie z prostymi historiami po angielsku, piosenkami, wierszykami. Nawet, jeśli dziecko nic nie wchłonie, to chociaż osłucha się z akcentem i już niedługo udawany angielski Dory zacznie je śmieszyć. Od tego zacznijcie, a potem… sami zobaczycie: pójdzie jak z płatka. Ja sama w dzieciństwie oglądałam ohydną (jeśli chodzi o animację) bajkę „Muzzy in Gondoland”. Paskudny, zielony stwór jedzący zegary zaszczepił we mnie język angielski do tego stopnia, że do dziś pamiętam całe zdania z odcinków „Muzzy’ego”. Bo okres wrażliwy na naukę języków przypada właśnie na czas wczesnego dzieciństwa, czyli przedszkolny i wczesnoszkolny. Nie zmarnujcie tego! I zobaczcie poniżej, jak niskim kosztem i bez nakładu sił nauczyliśmy (no dobra, sama się nauczyła…) pięciolatkę angielskiego: