Ostatnio dużo czytam internetów, a szczególnie matczynych, poruszających esejów pt. „Jakie to życie matki jest ciężkie, niewdzięczne i ogólnie niesprawiedliwe”. I że jedyną zapłatą za te wszystkie trudy jest uśmiech dziecka.

Wszystko niby prawda, ale to chyba gruba przesada. Mam wrażenie, że matkom w XXI wieku wiedzie się obecnie o wiele, wiele gorzej niż ich babkom, które miały za sobą 3 wojny, w tym dwie światowe, przemiany ustrojowe i ocet na półkach. Dzisiejsze macierzyństwo jest trudne, ale nie na tyle, żeby nie poradziła sobie z nim przeciętna kobieta! W jednym przypadku można faktycznie nie podołać: kiedy damy się złapać w pułapkę własnego perfekcjonizmu. Bo taka moja znajoma: dopadła ją ostatnio tzw. grypa żołądkowa. Mąż w pracy, dziecko w żłobku. A ta? „Wstanę, pójdę po coś na zupę, najwyżej pozarażam wszystkich w sklepie i napluję staremu (to mąż) i dziadowi (to syn) to garnka”. I poszła.

Pułapka internetowego macierzyństwa jest największą zmorą obecnych matek. Z jednej strony słyszę wołanie o pomoc tonącym współczesnym matkom, które nie dają rady. Z drugiej zewsząd dobiegają nas doniesienia w postaci zdjęć czy filmów, jakie to matczyne życie jest sterylne, spokojne i satysfakcjonujące. Czasem nawet na moim blogu pojawiają się pytania, czy mój dom zawsze tak lśni czystością, a ja łapię się za głowę, że ktokolwiek wierzy, że tak wygląda moje życie 24 godziny na dobę. Internet wykreował wizję matki-androida, któremu zwykła matka nie dorasta do pięt, ale stara się jak Syzyf pchać ten swój matczyny kamień (albo dwa, trzy) pod górę. Sami sobie utrudniamy, gdy świat macierzyństwa internetowego traktujemy jako normę.

Narzucamy sobie reżim, ale większość matek zwyczajnie sobie z nim nie radzi. Nic dziwnego, bo nasze matki wyświadczyły nam za młodu niedźwiedzią przysługę. Chcąc zapewnić nam warunki, jakich same nie miały, wychowywały nas w przeświadczeniu, że właściwie nic już nie musimy. „Szlachta nie pracuje”, jak brzmi najgłupsze hasło internetu, które szerzy się jak zaraza. I wprawdzie tyramy w sklepach, biurach czy fabrykach, ale nikt nie ma siły, energii i chęci, aby pracować nad własną macierzyńskością. Dlatego zamiast zakasać rękawy, załamujemy matczyne ręce w zderzeniu z problemami rodzicielstwa, jakie stają na naszej drodze.

Mając dziś wszystko w zasięgu ręki narzekamy o wiele bardziej, niż nasze babki, które miały wybór: mniejsze nic lub większe nic. Zmechanizowany świat niby miał nam ułatwić życie, a zadziałało to zupełnie odwrotnie. A ja wam mówię: trzeba przestać szczekać na świat, który może i nie jest usłany różami, ale do korony cierniowej też mu daleko. Trzeba przestać czekać na energię z kosmosu czy zesłany z niebios magiczny moment matczynej satysfakcji. On może nigdy nie nadejść, bo uczucie: „Tak, teraz na pewno sprawdziłam się jako matka” może nigdy nie nadejść. Zamiast tego pomyślmy: macierzyństwo jest jak sinusoida – raz na górze, raz na dole, ale żeby narysować tego typu wykres potrzeba bardzo wielu punktów. I właśnie te drobne kropki niech dadzą nam satysfakcję. Cieszmy się tym co tu i teraz. Macierzyńskie mityczne spełnienie może nigdy nie nadejść, bo patrząc w chmury, nie dostrzeżesz motyla, który siedzi ci na ramieniu.

I tą myślą jak z chińskiego ciasteczka, wypływającą jednak z czysto polskiej głowy Ladygugu, udam się teraz na macierzyński odpoczynek, który zawsze jest snem z jednym okiem otwartym.