Ludzie się ze mnie śmieją. Na razie nie robią tego na sam mój widok, ale jeśli tylko spędzą ze mną co najmniej pół dnia, drwią ze mnie przez najbliższe pół roku. Powód? Prozaiczny: jedzenie. Widok ilości pochłanianego przeze mnie jedzenia poraziłby nawet Obeliksa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo jeść lubi każdy, gdyby nie fakt, że jestem… cóż, dość szczupła. No dobra, przeraźliwie chuda. Nie wierzycie? Zobaczcie Płaski brzuch po ciąży. Od wczesnego dzieciństwa w tej kwestii niewiele się zmieniło, bo od zawsze byłam medycznym ewenementem.  Po prostu im więcej jadłam tym bardziej chudłam. A ponieważ na wiosnę wszyscy się odchudzają, to i ja postanowiłam zrobić coś w tym temacie, mianowicie: przytyć.

Sprawa nie jest łatwa, bo moja rodzina i licznie odwiedzający mnie znajomi wiedzą (także z bloga), że jestem maniaczką zdrowego odżywiania. Żeby nie zniszczyć swojego wizerunku, postanowiłam robić to na tyle dyskretnie, na ile to tylko możliwe. Śledzą mnie też baczne oczy mojego męża i córki, więc smażone kotlety i kopa ziemniaków na talerzu nie ujdą ich uwagi. Nie mogę zrobić też tego, co przydarzyło się jednemu anonimowemu obżartuchowi z „Ukrytej prawdy”, któremu żona znalazła ukryte pudło ze słodyczami. Pan ten mógł zrzucić winę na swojego synka, ale moja Lenka jeszcze sama nie chodzi do sklepu i nie dźwiga kartonów… Zatem oto, co wymyśliłam. Szczwany plan, co?

1. Kosteczki rosołowe i Vegeta.

Zupełnie nie wiem, czemu Pani Gessler odradza w swoich rewolucjach, przecież tak pięknie zatrzymują wodę w organizmie! Ilość soli do nich dodanych no i ten przepyszny glutaminian sodu zaokrąglają brzuszek do efektu „6. miesiąc ciąży” błyskawicznie. Efektem ubocznym są może i wiatry, ale przecież zawsze można otworzyć okno w sypialni… Mąż zadowolony, bo zawsze narzeka, że duszno… Niby coś słyszałam o syndromie chińskiej restauracji, wywołanej nadmiarem glutaminianu, ale komu by przeszkadzały permanentne bóle i zawroty głowy, kołatania serca i pocenie się… Glutaminian ma też tę zaletę, że zwiększa apetyt i uzależnia, więc ciągle chce nam się więcej i więcej. A o to w tyciu przecież chodzi, prawda?

2. Owoce wieczorem.

Najlepiej banany, winogrona i pomarańcze. Mężowi wmówię, że to inwestycja we własne zdrowie, bo potrzeba witamin ze względu na porę roku. Wtajemniczeni wiedzą jednak, że chodzi o cukry proste, w tym przypadku fruktozę, która nie dość, że dostarczana w ogromnej ilości doda kilka kilogramów w szybkim czasie, to jeszcze doda energii na caaaaałą noc.Senz  głowy. Tylko żeby ta noc nie była zbyt intensywna – w końcu jem na noc po to, żeby nie zdążyło się strawić a rano zaowocowało pięknym wypukłym wzdęciem. Fruktoza ma wprawdzie tę cechę, że duża jej ilość wpływa negatywnie na wątrobę, ale przecież ja wątrobę mam zdrową!

3. Zamieniam domowe musli i gronolę na crunchy i płatki dla dzieci.

Powodem będzie tutaj domniemany ból dziąseł lub zębów– mąż łatwo uwierzy, że nie mogę gryźć twardych ziarenek i muszę zmienić na coś bardziej przystępnego. Tymczasem w tych płatkach czyhają moi najlepsi sprzymierzeńcy – cukry różnego rodzaju! Wszystko oblepiane jest pseudo-miodem, a w rzeczywistości czymś, co nazywa się syropem glukozowo-fruktozowym. Ten wspaniały wynalazek jest dla producentów o wiele tańszy niż cukier, więc wykorzystywany bywa jako środek słodzący i dorzucany do wszystkiego, co tylko możliwe: od jogurtów poprzez płatki śniadaniowa aż po keczupy i musztardy. Czasem ciężko go wyczuć, bo przykładowo czekoladowe płatki przez obecność kakao nie są takie słodkie, ale nie dajcie się zwieźć – syrop tam jest i czeka, żeby się rzucić na nasze komórki tłuszczowe i rozciągnąć je do granic możliwości (a górnej granicy nie ma..). Jest to główny winowajca epidemii otyłości w USA, ale przecież w Polsce taka epidemia nam nie grozi, nieeee…

4. Zamieniam domowe soki owocowe i warzywne na „100%” sklepowe oraz owocowe nektary.

Dla niepoznaki przelewam je do dzbanka i udaję, że to domowe. Jeśli ktoś się zdziwi, że smak się zmienił, wmawiam, że to inny gatunek jabłek/kupione w supermarkecie, pewnie chińskie/za długo leżały w piwnicy babci i może trochę nadgniły (dotyczy jabłek)/dolewam do nich wody, żeby było taniej. Znowu mąż zadowolony, bo taka jestem oszczędna, kupuję tańsze i rozcieńczam, wprawdzie może to nie to samo, ale zawsze to dwa złote w portfelu… My zacieramy ręce, a te kilkadziesiąt łyżeczek dosypanego cukru  do litra wodo-soku już zaciera… hmmm… ręce?..

5. Zamieniam jogurty naturalne na owocowe.

Trudno będzie się z tego wytłumaczyć. Można wmówić, że testujesz dla jednej z firm nowe smaki. Albo że potrzebujesz takich właśnie kubeczków, bo córka potrzebuje do przedszkola. Mniej obeznanym w temacie współmałżonkom można opowiadać, ile to w nich jest owoców,  aż pachną i kolor mają! (nie wspominamy nic o barwnikach i aromatach). W efekcie zamieniamy wysokowapniowy, wysokobiałkowy, nieperfumowany i niesmakowy jogurt naturalny na owocojogurt, do którego wrzucono resztki z owoców, z których wcześniej wygnieciono pseudosok. Ale jedząc go nie myślmy o tym, myślmy natomiast, jak ta kupa dodanego cukru chętnie powędruje na nasz brzuszek i zamieni się w solidną oponkę. Grunt to pozytywne myślenie…

6. Jem nadal warzywa.

Cóż, bliscy przyzwyczajeni, to nie mogę tak drastycznie ich tego pozbawić. Zatem: do ziemniaków zaczynam dodawać masło i mleko – wolę teraz puree, przecież bolą mnie zęby (patrz pkt 3); brokuły robię z sosem serowym (robię go sama, z 4 rodzajów „serków topionych” i najtłustszego sera na rynku, np. salami), do marchewki z groszkiem dodaję zasmażkę, koniecznie na smalczyku – nikt się nie spostrzeże. Ponadto rezygnuję z kapuśniaku na rzecz bigosiku z boczkiem i kiełbaską (bliskim nakładam bez tych specjałów, sama kapustka, sobie chowam je pod spód; jem tak długo, aż wszyscy odejdą od stołu i połykam szybko  te schowane, ociekające tłuszczem skarby kiedy nikt nie widzi). Zamieniam świeże pomidory z piersią kurczaka na suszone pomidory w oleju – podobno bardzo kaloryczne, w sam raz dla chudzielców.

7. Zamieniam domowe masło orzechowe na sklepowe.

To drugie ma wielką zaletę w postaci tłuszczów utwardzonych, które nie dość, że pomogą podnieść się wskazówce mojej wagi, to jeszcze podniosą mi cholesterol. Cóż, ale coś za coś – ładny wygląd przede wszystkim, a kto widział 30-latkę z miażdżycą? Niemożliwe. Mnie to nie spotka.

8. Zamieniam chleb pełnoziarnisty na wieloziarnisty.

Panie w piekarni i tak nigdy nie widzą między nimi różnicy, podobnie jak większość ludzi na ulicy. Zatem zamiast grahama i razowca, wybieram bułki z dynią, słonecznikiem i siemieniem lnianym. Wyglądają bardzo zdrowo, a pokażcie mi takiego, który wie, że te właśnie ziarna są bardzo kaloryczne i tłuściutkie.

9. Podgrzewam każdy posiłek, nawet śledzie (koniecznie w śmietanie, zjadam je teraz z ziemniakami, a nie w occie na zimno) oraz lody (zamieniłam waniliowe dobrej firmy na taniutkie dyskontowe o smaku toffi i z bakaliami). Jako maniaczka zdrowia wiem, że zimne posiłki pomagają spalać kalorie, a ciepłe przeciwnie. Grzeję więc wszystko po kolei, nawet wino (do grzańca trzeba wybrać słodkie – bomba kaloryczna). Z kolei bakalie to kolejna porcja wysokokalorycznych dodatków – szczególnie rodzynki i migdały.

10. Ograniczam ruch jak się da.

Zaczynam jeździć wszędzie samochodem. Mąż może się zdziwić, bo dotychczas gdzie mogłam, to szłam albo nawet biegłam. Mniej obeznanemu z motoryzacją można wmówić, że przeczytałaś, iż codzienna jazda jest wskazana ze względu na akumulator, ale mój na to nie pójdzie. Wymyślam znowu małą kontuzję – dobra jest rwa kulszowa, bo dzięki temu ograniczam też domowy ruch. Kończę z szorowaniem podłóg na kolanach – kupuję obrotowego mopa (nie trzeba się nawet obracać). Nie biegam za dzieckiem po domu – przecież mam rwę… Kupuję nawet krzesło obrotowe z kółeczkami – na szczęście podłogę mam równą, więc wszędzie wjadę. I tylko sobie siedzę, jeżdżę i tyję.

Mam nadzieję że uda mi się w tydzień, bo dłużej raczej na takiej diecie nie pociągnę. Nie, żebym nie była wytrwała, tylko nie wydaje mi się, że można pożyć dłużej niż tydzień żywiąc się w ten sposób…

Mrugam do was okiem, mrugam… tak mrugam, że mąż zapytał mnie właśnie, czy oprócz rwy i bólu zębów nabawiłam się też tików nerwowych…