Wiecie, co oznacza skrót „SPA”? To łacińskie powiedzenie „Sanus per aquam”, czyli zdrowie przez wodę. W dzisiejszym świecie nie jest to niczym dziwnym i wszyscy szukają takiego uzdrowienia. A czy wiecie, że ta sama woda jest drugą w kolejności przyczyną dziecięcych śmierci?! Statystyki mówią też, że 10% rodziców widziało, że coś niepokojącego się dzieje, ale nie interweniowała sądząc, że to wygłupy lub że dziecko sobie poradzi. Oznacza to, że 10 % dzieci mogłoby żyć.

Wiem, że ostatnio sporo straszę, ale im więcej podróżuję i wychodzę z domu (lato temu sprzyja), tym więcej widzę zagrożeń. Tak jak i wy pojawiam się na basenach i nad jeziorami, ale ostatnio nie jest to już dla mnie taką przyjemnością jak kiedyś.

Głównym zajęciem nad wodą poza chodzeniem krok w krok za moją trzylatką jest wypatrywanie. Nie nasłuchiwanie, ale właśnie bezustanne gapienie się w wodę. Bo mimo że nadal nie mam telewizora, to codziennie docierają do mnie informacje o kolejnych ofiarach utonięć. Te wiadomości zaczynają już nawet wypierać doniesienia o wypadkach samochodowych. Wiem, iż tych drugich jest w sezonie letnim znacznie więcej, ale jest to kwestia nieszczęśliwego przypadku. Ja jednak wciąż nie potrafię pojąć, jak ludzie mogą fundować sobie śmierć na własne życzenie pod płaszczykiem rekreacji.

Jeśli ostatnio woda zamiast z relaksem kojarzy wam się z zagrożeniem, możecie albo przestać się w niej chłodzić i siedzieć w domu albo nauczyć się rozpoznawać tonącego. Nie każdy bowiem baraszkujący, rozchlapujący w wodzie, wołający „Ratunku, pomocy” berbeć tonie. Często jest to wyjątkowo durna zabawa, pewnie podpatrzona u traktujących to jako świetną zabawę podpitych nastolatków.

Jest dokładnie odwrotnie: nie łudźcie się, że zobaczycie machanie rękami, rozchlapywanie wody czy usłyszycie krzyki we wszystkich językach jak w komediach slapstickowych. Człowiek topi się w zupełnej ciszy – organizm instynktownie nastawiony jest na oddychanie i nie jest w stanie podczas krótkiego wynurzania się złapać oddechu i jeszcze do tego krzyknąć. Może dałoby się to zrobić gdyby tonący używał nóg do ratowania się – niestety, stwierdzono, że taka osoba zapomina o ich istnieniu i nie macha nimi na tyle mocno, żeby pozostać nad wodą długo. Te krótkie wynurzenia służą więc tylko nabraniu powietrza – na krzyk brakuje już czasu.

Opadające na czoło włosy, nieobecne spojrzenie, dramatyczne próby płynięcia na plecach – sama obserwowałam to kilka razy i osobiście nieraz podawałam rękę jakiemuś dzieciakowi, który nagle stracił grunt pod nogami.

Poza tym tonący wygląda, jakby „kroczył w wodzie” – jego postawa ciągle jest pionowa i oznaką tonięcia czasem są tylko zanurzone w wodzie usta. Wystarczy tyle, żeby utonąć – wcale nie trzeba być zanurzonym w niej po uszy. Pod wodę pójdą za chwilę – ale wtedy już drugi raz się nie wynurzą.

Nie zobaczycie też rąk w górze – gdyby tak było, tonięcie trwałoby 5 sekund. Tonący rozkłada ręce na boki, żeby utrzymać się na powierzchni. Czasem jest to efektywne przez 20 sekund, czasem przez 50. Mało? Tyle, co przechylenie butelki z piwem i upicie połowy, co często zdarza się pilnującym na plaży rodzicom. Kiedy podnoszą butelkę do ust, dziecko jeszcze się chlapie w wodzie. Gdy ja opuszczają, woda już zaczyna go wciągać.

Czemu o tym piszę? Sądzę, że 80% przypadków dziecięcych utonięć dałoby się uniknąć, gdyby nie właśnie ta przyczyna. Słaba czujność rodziców i wiara w to, że skoro wokół tylu ludzi, to dziecko jest bezpieczne. A jest dokładnie odwrotnie: im więcej ludzi, tym łatwiej się tonie. Bo rodzicowi gorzej wyłowić wzrokiem własne dziecko z brzegu; bo można dostać w wodzie łokciem w nos; bo dzieci wstydzą się wołać o pomoc (jeśli jeszcze jest na to czas). Bo gdy toniesz, to aż to końca wydaje ci się, że jednak ktoś ci pomoże, ale skoro nikt nie potrafi rozpoznać tonącego, to jak ma to zrobić?