Wyobraźcie sobie: pomieszczenie 3 metry kwadratowe. Nie ma okien, bo znajduje się pod ziemią. Ciężkie stalowe drzwi. I 3096 dni, które spędzić musiała tu Natasha Kampush. Pamiętacie tę aferę? Po kilku latach w zamknięciu, dziewczynce (choć wtedy już kobiecie) udało się uciec od porywacza. Wilhelm Prokopil uprowadził ją spod domu kiedy miała 10 lat. Spędziła w takich warunkach osiem najpiękniejszych lat swojego życia.

Kiedy to piszę, włos jeży mi się na głowie. Ale nie mogę milczeć w tak ważnych sprawach, o których głośno ostatnio w mediach. Od ucieczki Natashy Kampush minęło już 10 lat, a ja teraz wspominam ją, bo porwania dzieci zdarzają się ostatnio coraz częściej. Jeśli myślicie, że to tylko wymysł amerykańskich reżyserów, to jesteście w błędzie. Ostatnio dzięki błyskawicznej interwencji wszystkich europejskich służb oraz fundacji Kid Alert  10-letnia, porwana w Szczecinie Maja odnalazła się, ale już w Niemczech. Mało brakowało, a byłaby o wiele dalej. Takie rzeczy dzieją się i nie próbujcie udawać, że znowu piszę o jakichś prasowych wymysłach!

Jak rozmawiać z dzieckiem o porwaniach? To chyba nawet gorsze, niż tłumaczenie, skąd się biorą dzieci… Bo od dzieciństwa uczymy swoje dziecko pewności siebie. Chcemy, by było elokwentne, wygadane, radziło sobie w różnorakich środowiskach. Nie dostrzegamy, że ta dziecięca ufność może doprowadzić do tragedii i same będziemy żałować, że dziecko nie boi się obcych. Z drugiej strony absolutnie nie można nam nakreślać dziecku przerażających scenariuszy i straszyć – na przykład jak nas w dzieciństwie – Cyganami czy dziadem z worem.

Myślę, że podstawą jest tutaj nauczenie dziecka, jak mówić „NIE!”. Powtarzamy  ciągle, że dziecko ma być grzeczne i słuchać starszych, ale co, jeśli ten starszy ma złe zamiary? Dlatego musi nauczyć się asertywności i tego, że kiedy ktoś mu coś proponuje, bez zastanowienia mówimy „Nie!”. No chyba że mama pozwala. Ale żadna mama nie pozwoliłaby pójść z obcym do samochodu po jeszcze więcej cukierków albo do obcego domu zobaczyć psiaki czy na przejażdżkę ekstra autem z nieznajomym. Takie techniki – według specjalistów – są najczęściej stosowane. Które dziecko temu się oprze? Tylko takie, któremu wpoimy, że nie każdego dorosłego można obdarzyć bezwzględnym zaufaniem.

Jakiś czas temu świat obiegła wieść, że pewna matka zafundowała swojemu synowi ostrą, żeby nie powiedzieć: bezlitosną lekcję. Ponieważ jej sześciolatek był w jej mniemaniu zbyt ufny w stosunku do obcych, postanowiła zaaranżować jego porwanie. Namówiła kilka osób do pomocy. Jeden pan namówił dziecko na oglądanie czegoś w aucie, a potem założył mu na głowę worek i zamknął w piwnicy. Matka była przez cały czas w kontakcie telefonicznym z „porywaczem”. Chłopcu na szczęście nie stała się krzywda, przynajmniej nie fizyczna. Kiedy został uwolniony, matka i rodzina wyjaśniła mu, że było to działanie celowe żeby pokazać, co może się stać. Niestety media milczą, jakiego urazu psychicznego doznał ten chłopiec, bo że doznał to pewne. Oczywiście jak każda matka potępiam, ale jestem w stanie w 1% zrozumieć pobudki owej matki.

Nie interesują mnie takie drastyczne metody. Mówi się wiele o tym, że dzisiejsi rodzice chodzą za dzieckiem krok w krok, nie pozwalając na samodzielność i ograniczając ich przestrzeń. Ale trudno się dziwić, że współczesny rodzic pół roku zastanawia się, czy mógłby zostawić 9-letnie dziecko samo na placu zabaw i skoczyć do zieleniaka. Nasze pokolenie – pokolenie lat 80tych – biegało samopas, gdzie się tylko dało. Gdy nadchodziły wakacje, nikt nie organizował dziecku 60 dni. Dostawało się na szyję klucz i wracało tylko na posiłki, gdy już rodzice wrócili z pracy. Czy dzieci były wtedy inne? Nie, to ufność rodziców skurczyła się dramatycznie. Ale nie ufność we własne dzieci, bo bardziej niż nasi rodzice obserwujemy swoje dzieci i dostrzegamy ich samodzielność i mądrość. To społeczeństwo wykszktałciło w nas umiejętność i wręcz konieczność  nieustannego rozglądania się na boki i wpychania swoje kurczaki pod kwocze skrzydła.

Oczywiście jest mi z tym niewygodnie – chciałabym, żeby moja córka dostała w łapę 5 złotych, poszła sama z liścikiem do pani sprzedawczyni po chleb i wróciła bezpiecznie z łupem. Ale nie mam zamiaru tego na razie jej uczyć. Zresztą mój matczyny instynkt zawsze włącza lampkę ostrzegawczą, kiedy widzę takie dziecko puszczone samopas. Głupota? Może, ale przyznajcie, że nie jestem w tym osamotniona?

Jest kilka sposobów na to, żeby zapobiec ewentualnej tragedii, ale wymaga to wysiłku od rodziców i ćwiczeń. Można, a nawet trzeba:

– ustalić z dzieckiem hasło,  które będzie znało tylko ono i wy oraz przykazać, że tylko z osobą znającą hasło może się oddalić

– uczulić dziecko na konkretne, powtarzające się hasła porywaczy, typu: „czy mógłbyś mi pomóc?”. Jeśli dorosły potrzebuje pomocy dziecka kiedy wokół jest pełno ludzi, powinien być automatycznie podejrzany; inną najczęstszą metodą jest „Wsiadaj, mama mówiła żeby cię podwieźć. Pojedziemy do niej”.

– jeśli zauważy cos podejrzanego (np. to, że ktoś robi mu zdjęcia albo próbuje dać cukierka), ma od razu raportować rodzicowi; lepiej, żeby jakiś niewinny dziadzio się obraził, niż twoje dziecko zniknęło z twojego życia

– jeśli ktoś namawia je na pokazanie czegokolwiek w samochodzie, to niech ucieka gdzie pieprz rośnie i najlepiej szuka pomocy innych dorosłych wokół niego; co wartego pokazania trzeba trzymać w aucie, a nie móc wyciągnąć na zewnątrz?

– powiedz mu, że jeśli tylko czuje się zagrożone, to ma krzyczeć ile sił w płucach

Kluczem jest chyba własna czujność. Współczesny rodzic musi być trochę jak delfin , który śpi z jednym okiem otwartym, a drugim czuwa. Bo porywacz nie musi wyskoczyć z czarnej wołgi. Jeśli macie jakieś lepsze sposoby, podrzućcie pomysły. Bo ja nie zamierzam czekać 3096 dni, kiedy moja córka będzie w stanie wyrwać się porywaczowi.