Kiedy przechodzimy obok sklepu ze słodyczami i Lenka pokazuje mi na wystawie jakiś kolorowy batonik z żądaniem „Mama, kup mi!”, nigdy nie ulegam. Jestem twarda – szukamy szybko warzywniaka i kupujemy jabłuszko, które Lenka grzecznie zjada i prosi o jeszcze…

Uwierzyłyście?! To oczywiście żart – chciałabym, żeby rzeczywistość wyglądała tak różowo. Ja na razie w takich sytuacjach zazwyczaj ulegałam, bo moje nieśmiałe próby perswazji wywoływały podkówkę na małej buzi. Na szczęście takie sytuacje miały miejsce dopiero kilkukrotnie. Lenka zazwyczaj wybierała jednak konkretne czekoladki, a ja zawsze zastanawiałam się, dlaczego. Odpowiedź znalazłam w czasie wizyty u przyjaciół. Wiecie już, że nie mamy telewizora( TELE-FOBIA ), ale to, że faktycznie nie zdobi on naszej meblościanki nie oznacza, że Lenka telewizji nie ogląda wcale. Jesteśmy częstymi gośćmi naszych dzieciatych znajomych (którzy ostatnio jakoś po przekroczeniu przez nas progu ich domu biegną szybko do salonu i wciskają guzik na pilocie), jeździmy do dziadków, rodziny. Tam właśnie Lenka ma jedyną szansę pooglądać ten kolorowy świat, w którym rzeki są czekoladowe a drzewa cukierkowe.

Tam też Lenka zobaczyła swoją nową miłość – czekoladowego, śpiewającego stworka… Dlatego mimo że na co dzień nie mam styczności z tym kuszącym światem, to z ogromną radością przyjęłam wiadomość KRRiT. Dotyczyła ona siedmiu największych nadawców telewizyjnych, którzy podpisali porozumienie zakazujące reklam niezdrowej żywności pomiędzy programami dla dzieci.

Pytacie, dlaczego mnie to cieszy, skoro nie mamy telewizora? Otóż zdałam sobie sprawę, jak silne wrażenie musiała na niej wywrzeć reklama, którą widziała może dwa, trzy razy, żeby wmówić jej, że właśnie te niepozorne cukierki czekoladowe są najlepsze. Gdybyśmy oglądali codziennie więcej reklam, to nie byłoby to zbyt korzystne ani dla zdrowia córki ani dla naszego portfela. A przecież przeciętne dziecko ogląda telewizję kilka godzin dziennie i bezwiednie chłonie wszystko, co twórcy reklam chcą mu wmówić. Ci specjaliści mają władzę, żeby sprzedać łysemu grzebień; jak łatwo idzie im więc z dziećmi…

Producenci reklam mają w zanadrzu wiele technik, żeby wzbudzić w dziecku potrzebę posiadania i dotyczy to nie tylko niezdrowej żywności, ale też zabawek. Najbardziej nachalne jest stosowanie dziecięcych piosenek i wyliczanek. A ponieważ dziecko nie zawsze potrafi rozróżnić, czy to jeszcze reklama czy już właściwy program, to w trakcie reklam nie przerywa wcale oglądania i bezwiednie chłonie przekaz: „Musisz to mieć!”.
Dodatkowo pojawianie się w reklamach postaci animowanych i wprowadzanie postaci realnych, znanych dziecku i przez niego cenionych wzmaga siłę perswazji. Dla dorosłego te chwyty są oczywiste i proste (albo jak kto woli prostackie…), ale dla dziecka, bezmyślnie wpatrzonego w migający ekran, nie filtrującego informacji jest to szalona pokusa. Oczywiście nie pójdzie ono samo do sklepu i nie kupi – i tutaj wkraczamy my.

Jakie techniki stosują dzieci, żeby namówić rodzica na szóstą lalkę czy piąty tego dnia batonik to temat na osobny artykuł. Wiem, że odmawianie to wielka sztuka, ale co nie jest sztuką w wychowywaniu dziecka? Kto z nas nie widział (albo był w centrum) sceny, w której dziecko w sklepie rzuca się na podłogę… Osobiście byłam świadkiem wspaniałej reakcji jednej mamy, która dołączyła do swojego wijącego się po podłodze dziecka i sama zaczęła wołać i udawać napad szału… Dziecko osłupiało, tak jak i całe otoczenie, ale mama była chyba przyzwyczajona do podobnych zachowań i wszystko rozładowała żartem. Osobiście nie byłoby mnie stać na taką reakcję, ale polecam – działa niezawodnie.

A nigdy nie zastanawialiście się, dlaczego dziecko otrzymując upragnioną rzecz nie bawi się zabawką tak długo, jak wskazywałaby na to jej cena albo zjada batonik i stwierdza, że wcale nie był tak pyszny, jak obiecywano? A to dlatego, że producenci reklam celowo tworzą nowe, magiczne światy ze swoim produktem, światy, w których wszystko jest możliwe, a reklamowany produkt otrzymuje nowe, cudowne atrybuty.
Wszystko po to, aby wykorzystać słabą zdolność dziecka do odróżniania świata realnego od fikcyjnego. Trzeba przyznać, że pokusy, na jakie narażone są nasze dzieci w trakcie półgodzinnego seansu z bajkami są naprawdę duże… Do tego wszystkiego dokłada się presja rówieśników – każde dziecko pragnie akceptacji i jeżeli będzie miało szansę zdobyć ją sobie poprzez posiadanie, to z pewnością nie odpuści tak długo, aż dostanie tę upragnioną rzecz.

Psychologowie radzą, żeby nie próbować blokować takich zachowań i budować na siłę i wbrew jego woli poczucia niezależności kosztem przynależności do grupy. To ogromne obciążenie dla dziecka i zwyczajowo kończy się wyrzuceniem poza nawias… To dość kontrowersyjna opinia, bo nie każdy rodzic ma ochotę i środki na kupowanie co pół roku (a czasem nawet częściej) nowego piórnika czy plecaka z aktualnie wielbionym bohaterem, nie wspominając już o tym, co potem zrobić ze stosem o twarzach Violetty czy bohaterów Sagi Zmierzch… Wybór należy do was; ja na razie nie mam tego problemu, a kiedy się pojawi zachowam się jak Scarlet O’Hara: „Pomyślę o tym jutro”.

Spytacie pewnie, co w takim razie zrobić, żeby zatrzymać to błędne koło. Oczywiście namawiam do kontrolowania tego, co dziecko ogląda w telewizji i do poświęcania dziecku tak dużo czasu, jak to tylko możliwe. Oglądać też się trzeba nauczyć – dziecko musi wiedzieć, gdzie przebiega granica i że wszystko, co ogląda, jest światem stworzonym dla zabawy, a nie wartością samą w sobie.