W ostatnich dniach jak nigdy dotąd zacieram ręce z radości. Wiecie, że leży mi na sercu nie tylko zdrowie mojej rodziny, ale również wszystkich dzieci (jako wiernemu fanowi Majki Jeżowskiej) .

Dlatego z radością przyjęłam wiadomość, że w końcu w Polsce podpisano zmiany do ustawy o bezpieczeństwie żywności i żywieniu. Mądrze brzmi, a chodziło głównie o to, żeby nasze dzieci nie miały w szkołach bezpośredniego i łatwego dostępu do tzw. śmieciowego jedzenia.

O planowanych zmianach było już wiadomo od października zeszłego roku, ale ustalenia i szczegóły zyskały konkretną formę w postaci ustawy dopiero kilka dni temu. To budzi jedyną moją wątpliwość – kilka dni przed rozpoczęciem roku to trochę późno żeby działające dotychczas sklepiki szkolne mogły dostosować do nowych przepisów swoją ofertę…

Ale pomijając ten fakt, cieszy mnie w nowych zapisach właściwie wszystko. A to, że skończy się sprzedaż: batoników z czymś, co przypomina czekoladę tylko kolorem; chrupków i chipsów z większą ilością soli niż w mojej solniczce; cukierków o kolorach nieznanych naturze, lizaków o smaku nieistniejących owoców; bułek z wędliną z zawartością mięsa 10% i produktem seropodobnym z zawartością sera 0%; izotoników i energetyków.

Lista produktów, które mogą znaleźć się w ofercie jest długa. Zamiast bladych kajzerek – pełnoziarniste pieczywo. Zamiast mortadeli produkowanej w technologii „12 dag mięsa na 100 dag produktu” – wędlina wysokiej jakości. Dodatkiem obowiązkowo kawałek warzywa. Owoce do wyboru do koloru, w tym suszone. Orzechy. Jogurty i przetwory mleczne. Zamiast farbowanych napojów – soki i nektary.

Czy wszyscy rodzice cieszą się tak jak ja? Niestety nie! Ustawa bardziej niż cieszyć rodzi ich wątpliwości, a argumentem podstawowym jest głód – dziecko, które nie lubi takiego jedzenia, nic w sklepiku dla siebie nie znajdzie. Znalazłam ankietę, która mówi, że 18% rodziców chciałoby, żeby w sklepikach było sprzedawane śmieciowe jedzenie!

Dla mnie, pochodzącej z pokolenia, które zawsze nosiło do szkoły kanapki (bogatsi w folii aluminiowej, biedniejsi w zatłuszczonym papierze, używanym 3 dni pod rząd) i jabłko. Kiedy chciało się pić, szło się do kranu w łazience. Były sklepiki, ale pół klasy zrzucało się na jedną oranżadę, którą 10 osób sączyło przez całą długą przerwę. W sklepiku był jeden rodzaj batona w dwóch smakach. I najciekawsze: nie było ANI JEDNEJ otyłej osoby wśród nas! Nie wiem, na ile zasługą było tu codzienne bieganie do autobusu albo do szatni, żeby tylko szybciej dostać kurtki. Nie wiem, jaką rolę odegrał nauczyciel wf-u, którego wszyscy się bali, a który teraz nie może zwrócić uwagi dziecku, żeby nie narazić się na proces. Wiem jedno – widok dziecka na korytarzu z torebką chipsów był niespotykany, a jeśli już ktoś coś kupił, to w 3 sekundy inni mu to wyjadali.

W całym tym rodzicielskim oburzeniu względem planowanych zmian cały czas mam wrażenie, że chodzi o to, iż nikomu z nich już zwyczajnie nie chce robić się dzieciakom kanapek do szkoły. Trzeba na to inwencji, czasu, specjalnych pudełek i pojemników (papier i folia są passé). Łatwiej dać dychę w łapę ze słowami: „Kup sobie coś w sklepiku”.

A tymczasem zawsze chcieliśmy dogonić USA i zdaje się, że nam się to udaje, szkoda tylko, że w tak marnej konkurencji – w Polsce już co piąte dziecko jest otyłe! Nie ma tego problemu zupełnie Francja, ale tam żywienie jest dobrem narodowym i podlega bardzo surowym zasadom ogólnospołecznym. Nikt nie je na ulicy, nie przekąsza, podobnie jak w aucie i w piaskownicy. Do jedzenia służy stół i 4 główne posiłki. W Polsce takiej tradycji nigdy nie będzie, za to ogólnie przyjętą prawdą narodową jest to, że Mleczna Kanapka to posiłek…

Znowelizowana ustawa jest dla prowadzących sklepiki szkolne bardzo surowa. Większość z nich nie sprosta rygorystycznym przepisom i będzie musiała zamknąć swoje przybytki.

Inni martwią się, że dzieci przestaną do nich przychodzić, bo nie będą chciały tego jeść. Niestety, te ostatnie obawy są głównie lękiem dorosłych – dziecko nie zna jeszcze wszystkich potraw, a już często nawet ich nie znając, mówi że nie lubi. A ilu z naszych znajomych krzywi się na myśl o ośmiornicy czy cynaderkach, podczas, gdy nigdy ich nie próbowali? Wmawiamy dzieciom, że to właśnie nasz, domowy system odżywiania jest poprawny, a zawiera często same złe nawyki, które potem kształtują tego małego dorosłego. Pewna dyrektorka szkoły, w której podaje się na stołówce zdrowe posiłki, mówi, iż dzieci często nie chcą nawet spróbować nowych potraw. Po namowach stwierdzają, że to jednak smaczne. Czy te obawy rodzicielskie nie są zatem lękiem przed tym, że dziecko nauczy się w szkole lepiej jeść niż jadło w domu i tego samego zacznie wymagać od nas?..

Mam nadzieję, że sklepikom szkolnym uda się jednak dostosować do przepisów, bo zamykanie ich nikomu nie służy – ani przedsiębiorcom ani szkołom (te ostatnie zarabiają przecież na czynszu, a mandat za niedostosowanie się do ustawy dostają w pierwszej kolejności dyrektorzy szkół…) ani dzieciom, które mają czasem większy apetyt, niż przewidują rodzice. Nikt nie chce, żeby dziecko chodziło głodne, ale potrzeba było tak drastycznych cięć, żeby społeczeństwo zrozumiało: otyłość i cukrzyca to naprawdę śmiertelne choroby!

Piszcie do mnie! Czekam na Wasze teksty, którymi chcecie się podzielić.
Wybrane teksty, za Waszą zgodą, zostaną opublikowane blogu.
Piszcie: [email protected]