Idąc do kina zastanawiałam się, co Bridget Jones ma jeszcze do powiedzenia po 12 latach nieobecności, a tym bardziej przez 136 minut (!) filmu. Bo od ostatniej części ekranizacji powieści Helen Fielding pt. „W pogoni za rozumem” minęła już ponad dekada! W międzyczasie Renee Zellweger zdążyła się zmienić nie do poznania i miałam obawy, czy skupiając się na jej „udoskonalonej”  urodzie nie przegapię, o czym naprawdę jest ten film.

Bridget Jones 3

Okazało się, że niepotrzebnie się martwiłam, czy ideał sprzed lat wytrzymał próbę czasu. Przez pierwsze minuty filmu czujemy podniecenie – „Ej, to Bridget, wróciła, i nadal ma się… nieświetnie!” (bo czy ona kiedykolwiek miała się świetnie?..). Potem czekałam na pojawienie się dwóch panów produkcji – Colina Firtha, który ponownie wcielił się we flegmatycznego, zachowawczego Marka oraz Patricka Dempseya, którego postać Jacka była pierwszą od czasu, gdy w zeszłym roku wyrzucono go z „Chirurgów”. A jak już się doczekałam, dostałam dokładnie to, czego można było spodziewać się po Bridget Jones – nic więcej i nic mniej. „Bridget Jones 3” (oryginalny tytuł „Bridget Jones’ Baby”)  nie jest też oparty na z kolejnej książce Helen Fielding z 2014 roku pt. „Bridget Jones: Szalejąc za facetem” – na potrzeby filmu pisarka zgodziła się  przerobić scenariusz całkowicie; fankom mogłoby nie spodobać się, że: Bridget jest starszą panią, Mark nie żyje, a ona ma młodszego o 30 lat kochanka.

Fabuła „Bridget Jones 3” jest przewidywalna i prościutka, ale jest to coś, do czego przyzwyczaiły nas dwie poprzednie części filmowe. Otóż 43-letnia producentka telewizyjna (nota bene przez pół filmu nie mogłam wyjść z podziwu, jak taka infantylna kobieta może pełnić tak ważną rolę w stacji…) zachodzi w ciążę i okazuje się, że obaj wspomniani panowie mogą pretendować do roli ojca potomka panny Jones. Wow, myślę sobie, ale to odkrywcze, widziałam to już w „Ukrytej prawdzie” i wszystkich możliwych telenowelach.

Ale okazało się, że może scenariusz nie zapewnia nam skoków adrenaliny, ale jednak utrzymuje emocje na odpowiednio wysokim poziomie. Żarty sytuacyjne (przyjaciółka trzepie testem ciążowym, na to Bridget: „Przestań, bo wytrzęsiesz z niego dziecko!”), nawiązania do ikon popkultury, niekoniecznie dla wszystkich zrozumiałe (sorry, Ed Sheeran, że nie poznałam cię na ekranie… zresztą sorry, Ed Sheeran, że nie wiem, kim jesteś…), dosadne określenia, ale nie takie w stylu „Kac Vegas”, tylko w zawoalowanej, brytyjskiej formie, naprawdę bawią. Sala pełna była kobiet i jednakowo ryczały ze śmiechu zarówno przy „solidnej młocce i ciachaniu na sianie”( tak, chodzi o seks…), jak i w chwili, gdy panowie niosą przez pół Londynu biedną Bridget wstrząsaną skurczami… a przecież ta nigdy nie mogła poszczycić się wagą piórkową.

Dobra, ja też ryczałam. Ze śmiechu, ale i wzruszenia, gdy pan Darcy kolejny raz ze smutkiem odchodził pokonany (ale bez obaw, nie zdradzam zakończenia, to było w połowie filmu!). Mnie też rozbawiły  żarty pokoleniowe, bo wprawdzie nie mam 43 lat, ale tak jak Bridget śmieszą mnie współczesne mody na „ironiczne brody hipsterów” i  nie wiem, co to Tinder. Żartów z pokolenia, starzenia się i dojrzałości nie było zbyt wiele, choć Bridget według jej lekarki należy już do „geriatrycznych pierworódek”. Widać, że scenarzyści dwoili się i troili, żeby choć nie nasuwać widzom skojarzeń z nieudanymi operacjami plastycznymi Renee Zellweger. Ale niestety, nie dało się ich ukryć, bo wprawdzie z daleka można było dostrzec dawną Bridget, to jednak z bliska zastanawialiśmy się, ile wysiłku musiała włożyć właśnie w ten uśmiech czy zmarszczenie brwi.

„Bridget Jones 3”  różni się od poprzednich części, bo tchnie inteligencją. Dowcipy nie kończą się na pokazaniu marnych prób wciągania potężnych reformów na rozrośnięty tyłek. Nie ograniczają się też do opisywania dolegliwości ciążowych. Akcja skupia się za to na narysowaniu kontrastu pomiędzy konserwatyzmem (Mark Darcy) a wyzwoleniem (matematyk-twórca portalu randkowego, Jack) oraz miotaniem Bridget pomiędzy kuszącym światem drugiego pana a bezpieczeństwem, które może zapewnić jej pierwszy. Nie powiem wam, co wybierze, ale niestety, jak to w filmach o Bridget, fabuła i rozwiązania scenariuszowe są do bólu przewidywalne. Ale i tak jakimś cudem śmiejemy się z nich, i to nawet wtedy, gdy Renee Zellweger nie ma na ekranie. A niektórzy nawet są od niej zabawniejsi – na przykład Emma Thompson, która gra dowcipkującą panią ginekolog z awersją do facetów.

I jeszcze coś, na co zawsze szczególnie zwracam uwagę – czyli muzyka. Rzadko zdarza się, żeby podkład był tak świetnie dobrany, że jest też komentarzem do sytuacji na ekranie. A dla znających angielski, piosenki dobrane przez Craiga Armstronga (to ten pan, który zasłynął soundtrackiem do świątecznego hitu „To właśnie miłość”) to tak samo trafny komentarz jak celna narracja Bridget.

Nie wiem, dlaczego sala podczas projekcji „Bridget Jones 3” była pełna kobiet. Na pewno inteligentny humor trafi też do panów. Żartów z naszej kobiecości jest tu mniej niż w poprzednich częściach, a panom dostaje się jakby słabiej. Nie ma bożyszcza Hugh Granta, bo Daniel został uśmiercony  – aktor podobno kategorycznie odmówił udziału w filmie. Nie ma natłoku wzruszeń, film nie jest przegadany i wprawdzie trąci naiwnością, to jednak jest świetną propozycja na zakończenie lata. Ja czekam na dalsze części i co nie pokażą, to i tak się na to wybiorę. Bo Bridget Jones to po prostu Bridget Jones – a w najnowszym filmie dostajemy dokładnie to, czego mogliśmy się po niej spodziewać.